Zamiast słów: Z Alfą na ogródkach
Zielony atak
Gdy kilkanaście dni temu przyglądałem się zajęciom strzeleckim, przygotowanym dla oddziału specjalnego afgańskiej policji, nie dziwiła mnie ostrożność polskich instruktorów. To, że magazynki wydawano Afgańczykom na ostatnią chwilę, no i przede wszystkim widok „aniołów-stróżów”, czyli kolegów szkoleniowców, stojących z boku z bronią gotową do strzału.
Na zwykłych patrolach od lat obserwuję tę samą zapobiegliwość – członkowie ANA czy ANP mogą być – i zwykle są – pomocni. Ale mogą też zrobić krzywdę. Dlatego trzeba mieć na nich oko.
Wspominam o tym, bo wczoraj popołudniu na helipadzie w Ghazni odbyło się uroczyste pożegnanie ciała amerykańskiego żołnierza, poległego kilka godzin wcześniej.
W incydencie „green on blue”, w sąsiedniej Paktice.
Strzelającym był funkcjonariusz afgańskich sił specjalnych, cieszących się największym zaufaniem; sam będący od czterech lat w służbie.
To już kolejna tego typu historia w ostatnim czasie, stąd zapewne krytyczne opinie na temat pomysłu zakwaterowania w bazie Ghazni zwykłych oddziałów afgańskiej armii.
Być może to tylko plotka, niemniej obawy są realne.
- Jeśli oni tu wejdą, trza będzie się na noc barykadować w bichatach – śmieje się jeden z żołnierzy, choć ów śmiech wcale nie oznacza lekkiego podejścia do tematu.
PS. W opisanym incydencie ranny został kolejny Amerykanin. On również – niestety – zmarł.
Zielony Diabeł wraca do domu…
Co prawda Diabeł w większości przypadków już dawno nie jest zielony – a piaskowy – ale nadana Rosomakowi przez Afgańczyków nazwa, przyjęta także przez Amerykanów, pozostała.
W 2007 roku ich pojawienie się „na teatrze” – jak o terenie działań zbrojnych mówią wojskowi – diametralnie zmieniło sytuację polskich żołnierzy. Pancerz, ale przede wszystkim siła i celność 30-milimetrowej armaty, budziły – do dziś zresztą budzą – zrozumiały respekt wśród rebeliantów. I choć popularne rośki okazały się nie być niezniszczalne, wciąż cieszą się żołnierskim zaufaniem.
Wiosną tego roku – na skutek redukcji kontyngentu i zmianie charakteru działań – zaczęło się stopniowe wycofywanie Rosomaków do kraju. Dziś miażdżąca większość używanych przez Polaków pojazdów to amerykańskie MRAP-y.
Co nie zmienia faktu, że rosiek już na zawsze pozostanie symbolem polskiego zaangażowania w Afganistanie.
Ci za murem
My, Polacy, poruszamy się w opancerzonych wozach. Opuszczając je, mamy na sobie kamizelki kuloodporne i hełmy. Świat poza bazą jawni nam się jako niebezpieczny, wręcz wrogi. Nawet w dzieciach widzimy potencjalne zagrożenie, bo mogą nieść w plecaku bombę, a w najlepszym razie obrzucić nas kamieniami.
Nakręcając się w tej nieufności, nie mamy szansy poznać ludzi żyjących za murem. I tak już pozostanie.
„Fotografuj, ile się da i opisuj nie tylko wojsko, ale przede wszystkim Afganistan, ludzi, codzienne życie” – napisał mi znajomy producent telewizyjny i dokumentalista. „(…) Sorki Marcin, ale wojna zawsze jest (nawet w najprostszych obrazkach) atrakcyjna. Szczególnie daleka i nawet w mundurach czy oprzyrządowaniu ‘folklorystyczna’. A jak pokazać to, co Afgańczycy mają w głowach? Oprócz prostych zdjęć kobiet w burkach?”.
Może pokazując ich twarze i oczy?
Fot. (wszystkie) Marcin Ogdowski
Szansa…
- Poczekajcie, poczekajcie! Dajcie mu szansę! – gdy usłyszałem te słowa, poczułem ulgę. Zaraz potem powietrze przeszył huk wystrzału i wyraźnie przestraszony pies przyspieszył, odbiegając od wypełnionego materiałami wybuchowymi dołka.
Chwilę wcześniej patrol saperski szykował się do odliczania, po którym miała nastąpić kontrolowana detonacja, niszcząca znalezione elementy IED. Nie wiem, kto pierwszy dostrzegł kręcącego się w oddali zwierzaka, w każdym razie oczyma wyobraźni widziałem już jego okropną śmierć. Na szczęście bezpański czworonóg – popędzony przez ganera – uciekł na tyle daleko, że wybuch nie wyrządził mu krzywdy.
Świadkiem tej sytuacji byłem kilka dni temu – przypomniałem ją sobie dziś w nocy, gdy walcząc z bezsennością, sięgnąłem po przywiezioną z kraju książkę. „Pacyfik. Starcie mocarstw” Douglasa Forda to opasłe tomisko – pewnie nie skończę go czytać przed powrotem do domu.
Ale mniejsza o to – nim zabrałem się za lekturę, zerknąłem na skrzydełko okładki. I znalazłem tam taki fragment:
„(…) Sondaż przeprowadzony w amerykańskim wojsku w 1943 roku wykazał, iż połowa żołnierzy była zdania, że aby doprowadzić do pokoju, należy wybić Japończyków do nogi. Amerykanie służący na pacyficznym teatrze działań często porównywali zabijanie wrogich żołnierzy do eksterminacji wyjątkowo dokuczliwych szkodników (…)”.
To między innymi dlatego amerykańsko-japońska starcie zyskało miano najbrutalniejszych walk II wojny światowej.
Mięło 70 lat. Wojna nadal przybiera okrutne postacie, ale mimo wszystko nieuchronnie się humanizuje. Czego historia z psiakiem maleńkim dowodem.