Mit dobrego socjalu
Nie miał szczęścia pilot śmigłowca, który podczas ostatniej wizyty ministra obrony w Ghazni poskarżył się na stan sanitariatów. Słyszałem, jak mówią o nim… „Spłuczka”.
Ale ta złośliwość nie zmienia faktu, że problem jest. Minister co prawda – obejrzawszy pierwszy z brzegu kontener – stwierdził, że nie wygląda to źle. Jednak będąc w bazie Giro, nie dotarł już do miejsca, w którym płonęły beczki pełne odchodów, a z ziemi wystawały rury służące do sikania.
W opinii żołnierzy z mniejszych baz, Ghazni to „cywilizacja”, m.in. dlatego, że prysznice i toalety są w kontenerach. I że w ogóle są. Tyle, że nawet w tej cywilizacji co trzeci ustęp i co drugi zlew nie nadają się do użytku. A serwisująca sanitariaty amerykańska firma KBR zdaje się tym zbytnio nie przejmować.
Spędziłem w „Gazowni” kilkanaście dni, należąc – obok sztabowców i logistyków – do grona szczęśliwców, mieszkających w kontenerach. I trochę mi było wstyd, bo część żołnierzy nadal mieszka w namiotach.
Ale zostawmy Ghazni. Niewygody w Giro, w jakimś zakresie, rekompensuje własna kuchnia. Podobnie w Warriorze. Jednak co mają zrobić żołnierze z posterunku w Arijistanie, pozbawieni i porządnych sanitariatów i własnej kuchni? Jadący na „eskach” i przywożonej śmigłowcami wodzie?
Nic – bo mają permanentną biegunkę.
Mamy w Afganistanie dobry socjal? Wolne żarty…

Giro, płonąca zawartość sanitarnych beczek/fot. Marcin Ogdowski
Mit kontrolowanej prowincji
Był wieczór, 3 września. Przed wystawionym na patio w bazie Giro telewizorem zebrała się grupka żołnierzy. Nie pamiętam, jakim wydarzeniom poświęcony był wówczas serwis jednej ze stacji informacyjnych. Ale doskonale kojarzę krótkie zdanie na pasku u dołu ekranu: „Minister Klich zadowolony z sytuacji w bazie Giro”.
Chwilę wcześniej, w Polsce, PAP – a za nią inne redakcje – podała wypowiedź ministra obrony, który właśnie wrócił (wracał?) z Afganistanu : – Jeszcze w kwietniu zastanawiałem się, czy żołnierzy stąd nie ewakuować. Teren wokół bazy nie był pod kontrolą, z okolicznych wzgórz można było się spodziewać ostrzałów. W ciągu czterech miesięcy udało się rozszerzyć strefę bezpieczeństwa do trzech kilometrów – mówił Bogdan Klich.
Nad ranem 4 września wyruszyliśmy konwojem do Ghazni. Kilkanaście godzin później, w drodze powrotnej, prowadzący kolumnę rosomak wjechał na ajdika. Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Nieco ponad dwa kilometry od bazy Giro…
Ten wypadek to najlepszy dowód na to, że mówienie o kontrolowaniu prowincji jest, lekko mówiąc, składaniem deklaracji na wyrost.
Bo Polacy prowincji Ghazni nie kontrolują. Ale nie wynika to z ich nieudolności. Po prostu, 2-tysięczny kontyngent nie jest w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tys. km kw. (to prawie dwa razy więcej niż ma województwo śląskie). Zwłaszcza, że część tego terenu to wysokie góry.
Tak naprawdę jesteśmy obecni wyłącznie we wschodniej części prowincji – wzdłuż odcinka trasy Kandahar-Kabul. Do położonego najbardziej na południe dystryktu Nawa nie zapuszczają się nawet afgańskie ANA czy ANP. Na północy, w dystrykcie Nawur, również nie ma żadnej polskiej bazy. W najbardziej wysuniętym na zachód dystrykcie Ajiristan mamy tylko czasowy posterunek.
„Aby zademonstrować swoją obecność w całej prowincji, polski kontyngent powinien być 2 a nawet 3 razy większy” – słyszałem od sztabowców w Ghazni.
Ale na to nas nie stać…
Dajmy sobie zatem spokój z ambicjami i chęcią utrzymania „polskiej” prowincji. I poprośmy o wsparcie Amerykanów.
Ale nawet wtedy, gdy nam pomogą, nie mówmy o kontrolowaniu jakiegoś terenu. Bo w wojnie partyzanckiej kontrolować można co najwyżej własne bazy.
A i to nie czyni z nich bezpiecznych miejsc.

fot. Marcin Ogdowski
Mit na temat celów naszej obecności
„Mamy znów obstawiać tę farsę!?” – taka była reakcja żołnierzy na wieść o tym, że być może jeszcze w październiku odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Afganistanie. I w związku z tym możliwe jest opóźnienie rotacji kontyngentu – by głosowanie ochraniali ludzie, którzy znają teren od kilku miesięcy.
Rotacja odbędzie się w terminie, a druga tura – jeśli w ogóle dojdzie do skutku – na wiosnę.
Po pierwszej w polskich bazach pozostał niesmak i zawstydzenie. „Nasze wojsko brało udział w jednym z największych oszustw XXI wieku” – mówił mi wprost jeden z oficerów w Ghazni.
Bo Afgańczycy, głównie zwolennicy obecnego prezydenta Hamida Karzaja, fałszowali na potęgę. On sam, w wywiadzie dla jednej z francuskich agencji, przyznał bezczelnie, że w młodej demokracji oszustw uniknąć się nie da …
Nie ma się więc czemu dziwić, że w wielu miejscowościach także „polskiej” prowincji frekwencja wyniosła niemal 100 proc. Ba, wielokrotnie była wyższa niż liczba uprawnionych do głosowania.
W punktach wyborczych mężczyźni nagminnie oddawali głosy za kobiety, a do komisji trafiały nawet niezłożone karty do głosowania. Pytanie, jak przedostawały się przez otwory w urnach, jest oczywiście nie na miejscu…
Próżno jednak szukać w Polsce oficjalnych, krytycznych komentarzy na temat afgańskich wyborów. I systemu sprawowania władzy w ogóle. Naszych polityków nie oburza fakt gigantycznej korupcji, za którą wielu Afgańczyków nienawidzi Karzaja. A na wyborcze łajdactwa przymykają oczy. Dalej obowiązuje wykładnia: że dajemy regionowi demokrację, dzięki której uda się wyeliminować zagrożenie terrorystyczne.
Amerykański sekretarz stanu w czasach prezydenta Nixona, Henry Kissinger, podzielił kiedyś watażków stojących na czele niezbyt stabilnych państw wedle klucza: „nasz i nie nasz sk…syn”. Warto powiedzieć wprost, że i my kierujemy się taką logiką. Że w gruncie rzeczy nie obchodzi nas, kto i jak Afganistanem rządzi – byle pozwolił nam prowadzić wojnę z dala od Europy i Ameryki. No i sam się w nią zaangażował.
Gęby pełne frazesów tylko ludzi irytują. I co gorsza, podważają sens poniesionych strat. Bo przecież trzynastu polskich żołnierzy nie zginęło po to, by w Afganistanie – pod płaszczykiem demokracji – mogły się odbyć sfałszowane wybory.

Ulotka wyborcza na jednym z drzew w centrum Ghazni/fot. Marcin Ogdowski
Mit bezpiecznej bazy
„Nasi żołnierze w bazach są bezpieczni” – oznajmiano za każdym razem, gdy w Iraku czy w Afganistanie ginęli kolejni żołnierze.
Gdyby zapytać, jaki był cel tych komunikatów, usłyszymy zapewne, że chodziło o uspokojenie rodzin żołnierzy. Lecz tak naprawdę gra toczyła się o to, by przekonać opinię publiczną, że mimo wszystko wysłaliśmy wojsko na w miarę bezpieczną misję.
I nikt nie przejmował się tym, że przy okazji niszczono wizerunek żołnierzy, robiąc z nich przysłowiowe „wołowe dupy” i „cwaniaczków” zarazem. Do dziś – o czym przekonałem się podczas przygotowań do ostatniego wyjazdu – wśród wielu Polaków panuje przekonanie, że „nasi to siedzą w bazach i obżerają się na amerykańskich stołówkach”. A do tego „piją i liczą kasę, która wpływa na ich konta”.
Słowem, luz i maniana. Misja urlopowa…
Cóż, zawsze znajdą się jacyś dekownicy. Sporo też jest takich, których zadania nie wymagają działań w polu. Ale generalnie wojsko w bazach nie siedzi – czemu zresztą poświęciłem sporą część tego bloga.
Wróćmy jednak do sedna. Za każdym razem, gdy wracałem do bazy z patrolu czy konwoju – w Iraku czy w Afganistanie – towarzyszyło mi poczucie ulgi. Trochę jednak na wyrost.
Irackim rebeliantom udało się trafić stołówkę w polskiej bazie w Diwaniji. Szczęśliwie nie w chwili wydawania posiłków. Takiego farta nie mieli Amerykanie w Mosulu – gdy samobójca wysadził się w jadłodajni, zabijając i raniąc kilkudziesięciu marines.
Kilkanaście dni temu w Ghazni ogłoszono alarm 3. stopnia (wszyscy pozostają w kamizelkach i hełmach, w miejscach swojej dyslokacji) – bo pojawiły się informacje, że w bazie znajduje się zamachowiec.
Marcin Poręba, z którym jechałem w konwoju, zginął w zdawałoby się bezpiecznej strefie – tuż przy bazie w Giro. Na samo Giro jakiś czas temu spadło ponad 20 różnego rodzaju pocisków. Inne polskie bazy również obrywają, najczęściej z moździerzy i sto-siódemek – pocisków znanych u nas jako katiusze (choć oczywiście nieodpalanych z wyrzutni na samochodach).
Jednak informacje o tym, jeśli nie ma strat w ludziach, zwykle nie docierają do opinii publicznej…
Nie chcę, by mnie źle zrozumiano i nazywano „siewcą grozy”. Ktoś jakiś czas temu obliczył, że ryzyko utraty życia przez dużo podróżującego kierowcę jest porównywalne do zagrożenia, jakie niosło za sobą przebywanie w Bagdadzie w czasie największego nasilenia działań terrorystycznych na przełomie lat 2004/05.
Nie sądzę, by prawdopodobieństwo utraty życia w bazach w Afganistanie było wyższe. Ale nikt nie wmawia nam, że ruch drogowy w Polsce jest bezpieczny. Przeciwnie – spora część wysiłków policji idzie w uświadamianie, że każde wejście do samochodu może się zakończyć śmiercią.
I takiej samej uczciwości należałoby oczekiwać w sprawie polskich baz.
Bo na wojnie nie ma bezpiecznych baz.

Baza w Giro/fot. Marcin Ogdowski
Mit misji pokojowej
„My tutaj jesteśmy na wojnie. I wk…a nas, gdy słyszymy polityków, mówiących o misji stabilizacyjnej…” – takich głosów słyszałem w Afganistanie wiele. Są prawdziwe, do bólu, o czym przekonaliśmy się wszyscy, w ciągu niespełna trzech tygodni grzebiąc trzech naszych żołnierzy.
A będą jeszcze prawdziwsze, gdy okaże się, że ładunek wybuchowy użyty do ataku, w którym zginął Marcin Poręba, na dobre wszedł do arsenału islamskich bojowników. I gdy ci zdobędą w końcu wyrzutnie rakiet typu stinger czy strzała, zdolne zestrzeliwać śmigłowce i samoloty.
Wokół konfliktu w Afganistanie narosło wiele przekłamań, nieporozumień i mitów. Ten o charakterze naszego zaangażowania, był kreowany przez polityków i wojskowych decydentów. Czas z tym skończyć – otwarcie przyznać, że jesteśmy na wojnie.
I dać armii wszystko, czego do prowadzenia wojny potrzebuje.
Albo się wycofać.
* * *
To pierwszy z wpisów, które będą moją próbą konfrontacji z przekłamaniami na temat konfliktu w Afganistanie i naszego w nim zaangażowania.
Jak zawsze zapraszam do dyskusji.

To wojna, nie misja stabilizacyjna/fot. Marcin Ogdowski