Rozmowy kontrolowane?
Oto sytuacja sprzed kilku dni: stacjonujący w Afganistanie żołnierz dzwoni do żony w Polsce. Mówi, że na miejscu jest kiepska woda. I w tym momencie – choć nie minął jeszcze przydzielony czas – rozmowa zostaje przerwana.
- Orwell i Jaruzelski wysiadają. Po co w ogóle te 4 minuty, skoro nic nie wolno mówić, poza formułką: powiem Ci kochanie, jak wrócę do kraju? – zastanawia się użytkownik naszego bloga.
Przypadek czy rzeczywiście celowe działanie? Nie przesądzam, ale to już któryś raz z kolei, gdy dostaję od Was informację o dziwnych zdarzeniach podczas rozmów telefonicznych, jakie żołnierze w Afganistanie przeprowadzają z rodzinami w Polsce.
Czy ktoś jeszcze ma podobne doświadczenia?
Dlaczego tak się dzieje?
Jakiś czas temu, w jednej z najlepszych jednostek Wojska Polskiego, grupa wyższych oficerów poprosiła doświadczonych misjonarzy o pomoc. Liniowcy mieli wziąć udział w pokazie dla Dowództwa Wojsk Lądowych – a konkretnie, zademonstrować generałom te elementy wyposażenia, które kupili na własną rękę. Chodziło o sprzęt lepszy od przydziałowego, bądź taki, którego WP w ogóle nie ma na stanie. Innymi słowy – kamizelki, hełmy, plecaki, ładownice, latarki, nakolanniki i mnóstwo innych, przydatnych „drobiazgów”.
Kilku żołnierzy przygotowało się do wyjazdu, kompletując własne i kolegów oporządzenie. Okazało się jednak, że nigdzie nie jadą. Do Cytadeli jechać mieli wyłącznie dowódcy. Więc pojechali, wioząc w bagażniku służbowej sieny zebrane od żołnierzy gadżety. Efekty?
Cóż, niech przemówią najlepiej poinformowani:
“Mój żołnierz wyjeżdżał na początku października” – pisze na naszym blogu Jo. – “Doposażenie (pieniądze – dop. MO) dostał na dwa dni przed zgrupowaniem. Buty zimowe: śmiech – cywilny pseudo-treking, dzień przed, nakolanniki i nałokietniki też dzień przed. Kamizelkę taktyczną kupił sam, te wszystkie ładownice, szelki itp. też. (…) A w połowie polarkowych ocieplaczy mogę chodzić ja, bo rozmiar z metki nie odpowiada rzeczywistemu. Nie mówiąc o tym, że za część polarkowych bluz dostał zastępniki z zapasów magazynowych (pamięta ktoś jeszcze zielone koszulki z długim rękawem?) Dobrze, że chociaż śpiwór dostał nowy…”.
Jo i jej mąż i tak mogą mówić o sporym szczęści – pieniądze na doposażenie (2,5 tys. zł) dostali jeszcze przed wyjazdem. Co prawda zaledwie dwa dni wcześniej – więc i tak musieli się zapożyczać – ale lepsze to, niż doświadczenia męża Tinki, która we wrześniu pisała:
“Niestety, (…) za 1,5 miesiąca mąż wraca (…), a pieniążków jak nie było, tak nie ma”.
Albo innego żołnierza, który wziął udział w dyskusji pod wpisem pt.: „Inwestycje w bezpieczeństwo”:
“Te 2,5 tys., moi mili, to dostałem, ale po 2 miesiącach pobytu na misji. Więc żeby przykładowo ojciec rodziny, który ma na utrzymaniu dziecko, mógł się doposażyć w konkretny sprzęt, musi najpierw zapłacić z własnej kieszeni…”.
O tym, że z logistyką jest coś nie tak, świadczy również post Sierżanta, żołnierza obecnej, VI zmiany:
“Buty dostaliśmy 2 dni przed wyjazdem, tak, jakby ktoś w ostatniej chwili uznał, że będą potrzebne, ale co najlepsze – dostaliśmy szelki do przenoszenia oporządzenia „lubawa” w kamuflażu pustynnym. Przecież to normalne kpiny, bo który z żołnierzy (…) będzie ich używał? I gdzie włoży te 12 magazynków?”.
“Pozdrawiamy serdecznie logistykę” – pisze, nie bez złości, Sierżant. Od złośliwości – czy nie uzasadnionej? – nie ucieka również Jo:
“Plecak? Musiałam podszywać szwy, bo się rozłaziły, tak samo sznurki do ściągania, zamki… (a nóweczkę dostał, nierozpakowaną jeszcze, prosto od producenta). Ale sztuka jest sztuka, kwity się zgadzają”.
Podczas ostatniego wyjazdu musiałem wymienić dotychczasowy plecak. W PX w Bagram kupiłem znakomity amerykański model, płacąc za niego odpowiednik 170 PLN. Ciekawe, ile MON zapłacił za plecak, o którym pisze Jo?
Sprawa wyposażenia osobistego wyjeżdżających na wojnę żołnierzy wraca jak bumerang. I mimo zapewnień decydentów, że będzie lepiej, ciągle wychodzą takie kwiatki. Dlaczego tak się dzieje?
Nie cieszmy się, że było gorzej
„Nauka latania” – to eufemizm na sytuację, w której znajduje się załoga i desant rosomaka po wjechaniu na minę. Klasyczny przykład wojskowego, czarnego humoru…
Do grona „przeszkolonych” w tym zakresie zdołali już dołączyć żołnierze obecnej, VI zmiany. Nikt o tym oficjalnie nie informował, gdyż MON stosuje w takich sytuacjach zasadę: nie było ofiar, nie ma sprawy. Pisałem już o tym na blogu i nie zamierzam tego roztrząsać. Wspominam o kolejnym ajdiku, bo informacja o nim przypomniała mi widok rosomaka, który – po najechaniu na minę – mocno ucierpiał, ale nie rozpadł się na kawałki.
Gapiłem się na uszkodzonego świniaka, a w głowie tłukła mi się myśl: „a gdyby na miejscu rośka znalazł się poczciwy honker?”. Wiem, w Afganistanie to mocno hipotetyczna sytuacja, ale kilka lat wcześniej, w Iraku, mad-maksy opędzały większość polskich patroli. Pamiętam Amerykanów, którzy nie mogli się nadziwić, że czymś takim w ogóle można jeździć. I politowanie na ich twarzach, gdy mijała nas laweta z kompletnie zniszczonym honeckerem.
Jeszcze wtedy Polakom tak bardzo nie zależało na hummerach, bo nie chcieli zbytnio upodabniać się do US Army. Ale problem grubości blach istniał, o czym świadczyły dospawane płyty do kabin dżipów, czy wypełnione workami z piaskiem burty ciężarówek.
Amerykanie też się wówczas dopancerzali, ale robili to bardziej profesjonalnie, o czym najlepiej świadczy zdjęcie numer 3. Albo, po prostu, wymieniali pojazdy na nowe, o lepszych parametrach.
Starsze trafiały do Polaków, także w Afganistanie. Pamiętam hummery w Szaranie, wokół których rozpętała się afera z rzekomym niewyjeżdżaniem na patrole. Bunt czy nie, żołnierze dopięli swego – wkrótce zaczęły do nich trafiać rosomaki, początkowo bez dodatkowego opancerzenia, później lepiej dostosowane do afgańskich wymogów.
Ale przeciwnicy ciągle podnoszą poprzeczkę, więc nie ma powodów, być cieszyć się, że kiedyś było gorzej…
Polska rulez
Dziś, z okazji święta niepodległości, w wielu miejscach padają wielkie słowa. Czasami zbyt duże, przesadzone, bywa, że nieszczere. Nie pójdę tym tropem, za to opowiem wam pewną historyjkę:
„Polska rulez” – powiedział Maciek, kierowca honkera, a gęba śmiała mu się od ucha do ucha. Przed chwilą zaczepił do anteny dżipa miniaturową polską flagę, a teraz podziwiał swoją pracę. „Załoga Dżi ma już własną banderę” – skomentował dowódca drużyny, a reszta chłopaków pokiwała z uznaniem głowami.
Był taki czas, gdy zastanawiano się, czy nasi żołnierze w Iraku powinni afiszować się z polską flagą. By nie urazić miejscowych, by nie narzucać im skojarzeń z okupacją.
Cóż, załoga Dżi MUSI mieć własną banderę, więc na misjach dość szybko dano sobie spokój z tego rodzaju obiekcjami. I nie tylko maszty w bazach, ale też anteny i burty pojazdów przyozdobiono biało-czerwonymi flagami.
Również w Afganistanie powiewają w najlepsze.
Czy się stoi, czy się leży…
Początkowo pan pułkownik wydawał się nam zabawnym gościem. Sypał anegdotami, opowiadał sprośne, koszarowe dowcipy. Nagle jednak jego uwaga skupiła się na gunnerze, siedzącym w wieżyczce jadącego za nami honkera. Pan pułkownik, typowy urzędnik w mundurze, zaczął nas przekonywać, że w porównaniu z takim gunnerem, to on jest dużo bardziej pożytecznym wojskowym. Bo poza tym, że umie strzelać – czego łaskawie nie odmówił obrabianemu przez siebie strzelcowi – to jeszcze potrafi myśleć…
Spojrzałem na Krzyśka, fotoreportera, i było jasne, że czujemy to samo. A już niebawem mogliśmy triumfować, gdy nasz konwój wjechał w ciasną, miejską zabudowę (bodajże Al-Hamzy). Wtedy bowiem nasz szanowny pan pułkownik skulił się na podłodze paki, wystawiając ponad burtę honkera jedynie rękę uzbrojoną w aparat.
Ileż złośliwej satysfakcji przyniosło nam zasłanianie mu obiektywu…
Pułkownik ani pisnął – leżał u naszych stóp i dalej próbował na oślep strzelać fotki. Podniósł się dopiero, gdy wyjechaliśmy za miasto – i patrzył na nas nienawistnym wzrokiem. Nie mogłem się powstrzymać, słowo daję. „To jak to z tym gunnerem było?” – zapytałem.
* * *
Kilka dni temu w „Rzeczpospolitej” ukazał się tekst, demaskujący obrzydliwe praktyki sztabowców z Afganistanu, którzy, by zarobić więcej pieniędzy, przypisywali sobie fikcyjne wyjazdy z bazy. Sprawą zajęła się wojskowa prokuratura, a oszuści przyznali się do winy, oddając wyłudzone dodatki.
W cytowanym tekście pojawiło się stwierdzenie, że tego rodzaju praktyki są tajemnicą poliszynela misji zagranicznych naszej armii. I że celują w nich sztabowcy.
Cóż, nie bez powodu przywołałem historię z Iraku. „Mój” pułkownik był przynajmniej na tyle uczciwy, że wyjechał na prawdziwy patrol. W tym samym czasie na miano patrolu zasługiwał wyjazd do koszar 8. Dywizji armii irackiej, stacjonującej 2 km od Camp Echo w Diwaniji. Ten dystans można było pokonać pieszo, a jedynym zagrożeniem były przypadkowe rakiety i pociski, które równie dobrze mogły spaść na teren naszej bazy.
Bohaterowie publikacji „Rzepy” poszli jeszcze dalej – nie wystawili z bazy nawet nogi. Opisując sprawę wyłudzeń gazeta skupiła się na żołnierzach właśnie zakończonej, V zmiany polskiego kontyngentu w Afganistanie. Jednak z moich informacji wynika, że podobne praktyki miały miejsce również podczas poprzedniej, IV zmiany.
- Za każdy wyjazd należy się 50 pln, a dodatkowo za 3 pierwsze (w danym miesiącu – dop. MO) po 250 pln. Całość to tzw.: minimaks. Więc jak widzisz, warto jest wyjechać chociaż 3 razy. I tak pewni panowie ze sztabu, elementów logistycznych, pozostałych grup (którzy nie mają możliwości i nie jest konieczne, aby wyjeżdżali), dopisują się na listy wyjazdowe i dorabiają, niekoniecznie wyjeżdżając poza bazę – twierdził, oburzony praktykami swoich kolegów, służący wówczas w Afganistanie oficer.
Kontaktowaliśmy się jakiś czas temu; fakt, iż dziś w identycznej sprawie toczy się śledztwo, rzuca na jego słowa zupełnie inne światło.
* * *
Co na to zwykli żołnierze? Gdy jeszcze w Afganistanie rozmawiałem z nimi o minimaksach dla sztabowców, nazywali rzecz po imieniu: zwyczajne skurwysyństwo. Zwłaszcza w odniesieniu do nich, którzy nie jeżdżą na patrole na niby.
Ale też zastrzegali, bym w oparciu o to, nie wyrabiał sobie opinii na temat stacjonujących w Afganistanie żołnierzy.
Bez obaw panowie – szwindle garstki nie zmienią mojego nastawienia.
PS. Jeszcze o minimaksach – na fotoblogu Damiana Kramskiego. Wszystko w kwestii tajemnicy poliszynela…