Czas leci już z górki…
Wiem, że połowa kwietnia to data umowna. Że znajdą się tacy, dla których misja potrwa nie sześć, a nawet osiem miesięcy. Ale większość VI zmiany może już powiedzieć, że dotarła do półmetka.
Dla wszystkich, którzy źle znoszą rozłąkę z najbliższymi, to dobra wiadomość. Ale nie zapominajmy, że tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się dla misjonarzy okres najtrudniejszy. Bo choć czas leci już z górki, perspektywa powrotu jest jeszcze dość odległa.
Niełatwo sobie z tą świadomością poradzić, zwłaszcza będąc na wojnie. Stąd moja prośba do matek, żon, narzeczonych (i wszystkich innych, którzy mają tam bliskich) – dziewczyny (i nie tylko), dajcie znać, że jesteście, myślicie i trzymacie kciuki. Blog i forum są do waszej dyspozycji.

Bez względu na to, ile dni zostało do końca misji, jedno jest pewne - lekko nie będzie.../fot. Robert Suchy, Combat-Camera
Inna cena życia

Większość poległych w zeszłym roku żołnierzy zginęła, nim zdołała sięgnąć po broń.../fot. Marcin Ogdowski
Przeglądając zdjęcia z Afganistanu, natknąłem się na fotografię kilkuletniej dziewczynki, która zmarła po tym, jak jej układ trawienny odmówił posłuszeństwa. Ojciec Afganki tłumaczył później, że nie miał pieniędzy na to, by zabrać córkę z zabitej dechami wioski do szpitala w mieście.
Przecierałem oczy ze zdumienia, bo wydawało mi się, że zdesperowany rodzic w takiej sytuacji poruszyłby niebo i ziemię. Ten może by i poruszył, gdyby miał te cholerne kilkanaście dolarów…
Zupełnie innymi problemami żyli ludzie, których kilka dni później obserwowałem, siedząc w kawiarni Safi Landmark Hotel w Kabulu. Politycy, urzędnicy, biznesmeni i wszelkiej maści lokalni bogacze z różnych stron Afganistanu – wszyscy oni, lekką ręką, wydawali po kilkanaście czy kilkadziesiąt dolarów za kawę, której często nawet nie dopijali.
Przypomniałem sobie tragiczny dylemat wieśniaka, czując się jeszcze bardziej nieswojo, gdy i mnie przyszło regulować rachunek. Podoba nam się to czy nie, życie w Afganistanie ma inną cenę niż w Polsce…
A śmierć – jakkolwiek zabrzmi to pretensjonalnie – jest tam wyjątkowo wredna. Czy wiecie, że większość żołnierzy ISAF (ponad 60 proc.), która poległa w zeszłym roku w Afganistanie, padła ofiarą min i ajdików? Posłani na wojnę, zginęli, zanim zdołali sięgnąć po broń.

Wnętrze kabulskiego hotelu sprawiało wrażenie zupełnie innego świata. Tu historia z umierającym dzieckiem nie mogłaby się wydarzyć/fot. Damian Kramski (z archiwum autora bloga).
„Zwyczajna” śmierć, „zwykły” wypadek
Kilka dni temu pod bramą bazy w Ghazni pojawiło się kilku Afgańczyków. Na taczce, którą przypchali, leżał mężczyzna – jak się okazało, rowerzysta, potrącony przez samochód, którego kierowca – zdaniem świadków – uciekł z miejsca wypadku.
Mężczyzna, poważnie wykrwawiony, z urazem głowy i kręgosłupa, miał jednak sporo szczęścia. Prosto z bramy, karetką, trafił do punktu medycznego, gdzie zajęli się nim polscy i amerykańscy medycy. Przeżył, a po obserwacji został przewieziony do lokalnego szpitala.
Szczęście za to nie dopisało pewnemu irackiemu chłopakowi, którego ciało zobaczyłem gdzieś między Diwaniją a Hamzą, jesienią 2005 roku. Auto, którym jechał, na łuku wypadło z drogi wprost do niewielkiego zbiornika wodnego. Gdy się tam pojawiłem, tkwiło wbite w dno, na dwie trzecie długości zanurzone w wodzie. Wokół zebrał się tłum gapiów, kilku mężczyzn nurkowało przy wraku, a trzech wspinało się po skarpie, niosąc zabitego kierowcę (pasażera?). Myślę, że nie miał więcej niż 20 lat…
Ktoś, kto nigdy nie był w takim miejscu, pewnie puknie się w czoło, ale pal licho – mnie wydawało się wówczas szczytem absurdu to, że w kraju ogarniętym wojną można zginąć w ZWYCZAJNYM (takie słowo pętało mi się wtedy po głowie), wypadku samochodowym!
A jednak można. Można też paść ofiarą drogowego pirata – czego najlepszym dowodem historia z Ghazni.
Mimo tego, że w wojnie staram się dostrzegać jej codzienność – pełną przecież zwyczajnych sytuacji – nadal tli się we mnie odrobina niedowierzania.

Na "wojennym myśleniu" łapałem się wielokrotnie. Ten widok, w pierwszym odruchu, wywołał skojarzenia z ofiarami zamachu. Tymczasem ci mężczyźni po prostu odpoczywają. W cieniu drzew, wzdłuż jednej z kabulskich ulic.../fot. Marcin Ogdowski
Tyle chyba da się zrobić?
Kiedyś sporo pisałem na temat warunków socjalnych, panujących w polskich bazach. Temat, niestety, wraca jak bumerang. I po raz kolejny okazuje się, że będąc poza Ghazni, można mieć nie lada problem z tak elementarnymi sprawami, jak zachowanie odpowiedniej higieny.
Wiem, wiem – „w okopach I wojny ludzie nie myli się tygodniami”. Tyle tylko, że my wysłaliśmy żołnierzy na wojnę nie na początku XX, a XXI wieku. To tyle tytułem odpowiedzi na złośliwe komentarze, które pojawiają się, gdy mowa o nienajlepszym socjalu.
Ale przejdźmy do rzeczy: skarżycie się, że w Warrior, i innych mniejszych bazach, nie ma możliwości zakupienia mydła, nożyków do maszynek, pasty do zębów czy żelu do golenia. Sklepy są w Ghazni, ale ci, którzy do mnie piszą, trafią tam najwcześniej za kilka tygodni. Tymczasem zapasy już im się pokończyły.
- Uważam, że jeśli mój żołnierz rzucił taki temat w rozmowie telefonicznej, to chyba jest to poważny problem… – pisze do mnie jedna z żon.
Dodam, że nikt nie oczekuje od armii prezentu w postaci zestawów kosmetyków. Chodzi tylko o stworzenie możliwości zakupu brakujących środków. Tyle to chyba da się zrobić?

Może to banalne, ale przecież prawdziwe - żołnierze na wojnie potrzebują nie tylko amunicji.../fot. Marcin Ogdowski