Rejestracja | Logowanie »


Wojna i zarazki

106 komentarzy | 18 lutego 2010

Byłem dziś w ambasadzie Afganistanu, złożyć wniosek o wydanie wizy. Zwykle przyjmował mnie sympatyczny, młody Afgańczyk. Dziś, ku mojemu zaskoczeniu, dokumenty przyjęła polska pracownica przedstawicielstwa. Pewnie dlatego, że zjawiłem się w trakcie przerwy w pracy wydziału konsularnego. Afgańczycy zwykli mawiać: „wy macie zegarki, my mamy czas”. Widać to hasło oddaje rzeczywistość tylko w ich własnym kraju…

Boże broń! – nie chcę być złośliwy. A jeśli zakłócając przerwę popełniłem faux pas, to przepraszam. I dziękuję niezawodnej PKP za punktualność, która zrujnowała moją marszrutę.

Ale wróćmy do ambasady – miła pani, odbierając mi na kilka dni paszport, zaskoczyła mnie nie tylko swoją obecnością. Oddając jej stosowne kwity dowiedziałem się, że muszę do nich dołączyć zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia.

- To od czasu świńskiej grypy – usłyszałem w odpowiedzi, gdy zwróciłem uwagę, że latem zeszłego roku nikt czegoś takiego ode mnie nie żądał.

Mus to mus, ale trudno mi było ukryć zdziwienie, że ktokolwiek w Afganistanie – kraju rozrywanym brutalną wojną – przejmuje się świńską grypą.

I dopiero po chwili przyszła refleksja, że przecież taka zapobiegliwość, nawet jeśli przesadzona, świadczy o tym, że temu komuś zależy na zachowaniu choćby resztek normalności.

Przy tej okazji przypomniałem sobie historię sprzed kilku lat, gdy znalazłem się w jednej z irackich wiosek razem z polsko-bułgarskim konwojem medycznym. Przegląd chorobowych nieszczęść, jakie dotknęły mieszkańców Al-Akry, normalnego człowieka przyprawiał o ból głowy. Latami nieleczone zatrucia, źle pozrastane kości, choroby skóry, zaawansowane nowotwory – oto efekty opieki medycznej rodem ze średniowiecza.

- Ale ci ludzie co najmniej od jednego nieszczęścia byli wolni – mówił mi w wolnej chwili jeden z bułgarskich lekarzy. – W Iraku w zasadzie nie było AIDS. Do czasu otwarcia granic po inwazji…

Przegląd chorobowych nieszczęść, jakie dotknęły mieszkańców Al-Akry, normalnego człowieka przyprawiał o ból głowy/fot. Marcin Ogdowski

Przegląd chorobowych nieszczęść, jakie dotknęły mieszkańców Al-Akry, normalnego człowieka przyprawiał o ból głowy/fot. Marcin Ogdowski

Zamiast słów: minuty na łączu

352 komentarze | 10 lutego 2010

W czerwcu 2004 roku przeprowadziłem swoją pierwszą rozmowę telefoniczną na linii Afganistan-Polska. A wyglądała ona tak:

- Panie Marcinie – głos pani Ani z księgowości brzmiał nieco oficjalnie (jak zawsze, gdy coś zawaliłem). – Nie rozliczył pan jeszcze delegacji do Bydgoszczy…

- Pani Aniu… – grzecznie wszedłem w słowo. – Rozliczę, rozliczę. Jak tylko wrócę z Afganistanu.

- Acha… – mimo zakłóceń i opóźnienia sygnału, dało się usłyszeć spore zaskoczenie. Trochę potrwało, zanim pani Ania ochłonęła i rzuciła do słuchawki: – No to pogadamy, jak pan wróci…

Ledwo zdołałem powiedzieć: „dobrze, do widzenia”, i było po rozmowie. Chowając telefon, rozejrzałem się i uśmiechnąłem pod nosem. Na pierwszym planie miałem saperów, ostrożnie przeczesujących najeżony minami teren, w tle widziałem bazę w Bagram, a nad tym wszystkim – potężne, zaśnieżone pasma Hindukuszu. Wszystko to bardzo odległe od Bydgoszczy, biletów PKP i innych, delegacyjnych kwitów…

Jeszcze w Afganistanie wiedziałem, że ta chwila rozmowy kosztowała nas niewiele mniej niż wartość biletów wykorzystanych w czasie owej nieszczęsnej delegacji. Ale co tam – pomyślałem sobie – będzie o czym opowiadać.

I owszem, ta historia ma dziś dla mnie wartość anegdotyczną.

Bardziej realne, psychiczne korzyści, miałem z rozmów z żoną. Zawsze jednak żałowałem, że jest ich tak mało i są tak krótkie. Szczerze przyznam – zazdrościłem żołnierzom tych 4 i 10 minut dziennie. Budżety moich wyjazdów nie przewidywały takiego udogodnienia. Biję się więc w pierś i po raz kolejny przepraszam najbliższych, że tak rzadko dzwoniłem.

A panią Anię – jeśli śledzi moją pisaninę – gorąco pozdrawiam!

"Ile jeszcze minut do końca?" - to zdjęcie zrobiłem 2,5 roku temu, w Szaranie. Ale później nie raz jeszcze widziałem podobne obrazki/fot. Marcin Ogdowski

"Ile jeszcze minut do końca?" - to zdjęcie zrobiłem 2,5 roku temu, w Szaranie. Ale później nie raz i nie dwa, w każdej z polskich baz, widziałem podobne obrazki.../fot. Marcin Ogdowski

Zamiast słów: pranie i koncentrina

359 komentarzy | 05 lutego 2010

Rozciągnięte między budynkami gospodarczymi sznurki nazywało się u nas linkami. A wyjście z domu z miską pełną świeżo upranych rzeczy – pójściem na linkę. Linki zajmowały cały tył podwórka kamienicy, w której mieszkałem – w myśl zasady: „jeden sznurek – jedna rodzina”.

W tygodniu linki, o naprężenie których dbali nasi ojcowie, wisiały niczym kable wysokiego napięcia – z reguły były puste. Jednak gdy przychodziła sobota, zapełniały się jedna przy drugiej, a zapach świeżego prania unosił się nad całym podwórkiem.

Gdy zrobiłem to zdjęcie, też była sobota. Sznur z praniem i kolorowe spinki (u mnie mówiło się na nie klamerki), na chwilę nadały temu, co widziałem, sielski charakter. I przywołały wspomnienia z dzieciństwa.

Ale obiektyw uchwycił również rozciągniętą na murze koncentrinę i groźny pysk rosomaka. Złudzenie sielskości pękło niczym bańka.

Ale mimo wszystko ten widok miał w sobie optymistyczną wymowę. Dowodził, że nawet w najbardziej niezwykłych sytuacjach staramy się zachowywać normalnie. Bo co z tego, że wojna – pranie zrobić trzeba…

Baza Giro, wrzesień 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski

Baza Giro, wrzesień 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski

Zamiast słów: wrak pod plandeką

83 komentarze | 02 lutego 2010

Inspiracją dla Marine Corps War Memorial było zdjęcie wykonane przez Joe Rosenthala, fotoreportera, który towarzyszył amerykańskim marines podczas walk o wyspę Iwo Jima. Zrobiona 23 lutego 1945 roku fotografia przedstawia żołnierzy stawiających sztandar na górze Suribachi. Zdjęcie trafiło do wszystkich amerykańskich gazet, niemal z miejsca zyskując status symbolu. To do niego odwoływał się rząd USA, nakłaniając obywateli do wykupywania obligacji wojennych.

O okolicznościach powstania tego zdjęcia opowiada znakomity film „Sztandar chwały”. Mniejsza o fabułę i historyczne fakty – kto ich nie zna, temu polecam produkcję Clinta Eastwooda.

Odwołuję się do tego filmu, bo jego akcja rozpoczyna się w czasach nam współczesnych – od monologu weterana II wojny światowej. „Pojedyncze zdjęcie może zmienić bieg wojny” – mówi staruszek, przywołując przykład wstrząsającego kadru, po ujawnieniu którego Ameryka odwróciła się od swojego rządu, toczącego wojnę w Wietnamie. Chodzi o zdjęcie Eddiego Adamsa, który uchwycił moment egzekucji oficera Vietcongu, Nguyena Van Lema, zabitego strzałem w głowę przez generała południowowietnamskiej policji, Nguyena Ngoc Loana.

I Rosenthal i Adams dostali za swoje fotografie Nagrody Pulitzera.

Wojna w Afganistanie też ma swoje zdjęcia-symbole, ale oba pochodzą z czasów radzieckiej interwencji. Pierwsze, to fotografia afgańskiej dziewczynki, której autorem jest Steve McCurry. Drugie, wykonane przez Radka Sikorskiego, przedstawia martwą afgańską rodzinę, która zginęła w rosyjskim nalocie. Fotografia autorstwa dzisiejszego szefa MSZ również zyskała najwyższe laury, w 1987 roku zdobywając pierwszą nagrodę w World Press Photo, w kategorii zdjęcia reporterskie.

Ostatni, rozpoczęty w 2001 roku rozdział afgańskiego konfliktu, nie doczekał się jeszcze swoich zdjęć-symboli. Bo choć fotografii powstało wiele – a niektóre były nawet nagradzane – to żadna nie miało dość potencjału, by stać się ikoną.

Od razu uprzedzam obawy zaznajomionych z moim brakiem talentu w dziedzinie fotografii – nie mam ambicji, by takie zdjęcie zrobić. Jeżdżę tam i opisuje tę wojnę słowami; i nic w tym zakresie nie ulegnie zmianie. Ale ponieważ najczęściej pracuję sam, chcę czy nie, często chwytam za aparat.

Choć talentu nie zbywa, mam dość wyobraźni, by przyznać, że obraz potrafi zastąpić tysiące słów – nawet jeśli technicznie czy kompozycyjnie jest słaby. I właśnie kilka takich fotografii chciałbym wam przedstawić, dodając jedynie kilka słów wyjaśnień.

Na początek zdjęcie przedstawiające hummera, który we wrześniu zeszłego roku wyleciał na ajdiku. Zginął wówczas afgański policjant, a kilku innych zostało rannych. Gdy bazę w Giro wizytowała rządowa delegacja z Polski, wrak stał szczelnie przykryty pod plandeką. Gdy goście wyjechali, nikomu już nie chciało się walczyć z wiatrem, który odrzucił nakrycie, odsłaniając żałosne szczątki potężnego, zdawałoby się, auta…

Wiatr odrzucił nakrycie, odsłaniając żałosne szczątki potężnego zdawałoby się auta…/fot. Marcin Ogdowski

Wiatr odrzucił nakrycie, odsłaniając żałosne szczątki potężnego, zdawałoby się, auta…/fot. Marcin Ogdowski