I tak minął rok…
Pierwszego dnia oficjalnej emisji „Z Afganistanu.pl” odwiedziło 51 osób. Dziś jest to znacznie więcej, z czego uzbierała się imponująca liczba 2,3 miliona odsłon. Ta armia ludzi nie tylko czytała, o czym świadczy blisko 10 tys. komentarzy pod wpisami i ponad 22 tys. postów na forum.
Samo forum zaś może się dziś pochwalić ponad 1,4 tys. zarejestrowanych użytkowników, a agenda blogu na Facebooku – więcej niż 800 fanami.
Nie wiem, jak na Was – na mnie te liczby robią wrażenie.
Dlaczego je wymieniam? Bo dziś mija rok, kiedy blog wyłonił się w mniej więcej znanej nam obecnie formie. A jutro świętujemy rocznicę wejścia na oficjalną emisję.
Rok w Sieci to dla bloga mało, bo sam znam kilka, które przetrwały znacznie dłużej. A zarazem bardzo dużo, bo większość tego typu form umiera śmiercią naturalną po kilku tygodniach, najwyżej miesiącach.
Taki los miał również spotkać „Z Afganistanu.pl”, które pierwotnie zaplanowaliśmy jako przedsięwzięcie krótkookresowe. Ot, atrakcyjna forma relacji wyprawy reporterskiej do Afganistanu. Jednak forma i tematyka spotkały się z tak wielkim zainteresowaniem, że wykluczało to zaniechanie działalności. Zgodnie z Waszymi sugestiami, blog wzbogaciliśmy o forum, skupiające żołnierzy, ich rodziny oraz inne osoby zainteresowane konfliktem w Afganistanie.
Ta autentyczna społeczność jest dziś drugą – obok moich wpisów – twarzą „Z Afganistanu.pl”. Dla wielu użytkowników – szczególnie rodzin służących w Afganistanie żołnierzy – stanowi grupę wsparcia. Dla innych – prawdziwą kopalnię informacji na temat mniej lub bardziej zakulisowych aspektów polskiej misji.
Znajdujące się na forum wątki wielokrotnie inspirowały zarówno dziennikarzy INTERIA.PL, jak i innych mediów, do podejmowania tematów związanych z afgańskim konfliktem. Z kolei dla wielu służących w Afganistanie żołnierzy forum stało się wygodnym narzędziem do komunikacji z najbliższymi w kraju.
I niech tak pozostanie! Dziękuję wszystkim – starym wyjadaczom, którzy są tu od początku – i nowym, których wraz ze zbliżającą się rotacją przybywa z dnia na dzień. Ta strona jest o Was, dla Was, ale przede wszystkim dzięki Wam.
Współtwórzmy ją dalej.

Blog towarzyszył żołnierzom V, VI i obecnej, VII zmiany/fot. Adam Roik, Combat Camera DOSZ
Pożytki z talibanizacji twarzy
Czytam i oczom nie wierzę – aż do Sądu Najwyższego trafiła sprawa oficera z misji w Afganistanie, oskarżonego o… niezgolenie brody. Komuś najwyraźniej zabrakło rozumu…
Pamiętam swój pierwszy kontakt z „brodatym wojskiem” – kilka lat temu, w Iraku. Przywykły do wizerunku jeżyka na głowie i co najwyżej wąsa pod nosem, patrzyłem na brodaczy z lekką przyganą. Szybko jednak przekonały mnie argumenty przemawiające za „zapuszczeniem się”: idący w parze z męskim zarostem szacunek u wyznawców Allaha oraz jego właściwości kamuflujące.
Od tego czasu sam, przed każdym wyjazdem, zapuszczam lekką brodę, co w mojej rodzinie zyskało już miano „talibanizacji”.
Noszenie brody przez żołnierzy ma jednak również inny cel. Początkowo, wzorując się na amerykańskich „specjalsach”, obfity zarost fundowali sobie nasi komandosi. Później broda stała się modna wśród CIMIC-owców, wymieszanego, cywilno-wojskowego towarzystwa. Aż z czasem zyskała również przychylność zwykłego wojska. A konkretnie „indian” – żołnierzy oddziałów bojowych, którzy w ten sposób chcą się odróżniać od sztabowców i logistyków.
Niektórych „wodzów” na widok brodaczy trafia szlag. Sam widziałem majora rugającego szeregowca za „łajzowaty wygląd”.
Nie chcę nikogo na siebie napuszczać, ale byłbym nieuczciwy, gdybym tego nie napisał. Znałem tego szeregowca, a major mieszkał blisko mnie – następnego dnia ów żołnierz wsiadł do rośka i pojechał na patrol. A major wystawił leżak i opalał się przed kampem…

I komu przeszkadza taka broda?/fot. PKW Afganistan
Nie musi być proteza
- Czego najbardziej się boję? – powtórzył moje pytanie szeregowy z QRF-u. – Ajdików. Tego, że wybuch uszkodzi mi banię i będę jak warzywo. Albo urwie rękę, nogę, czy nie daj boże obie, i zostaną inwalidą do końca życia…
Kumple, którzy siedzieli obok, potakiwali głowami. Sam zresztą podpisałbym się pod tymi słowami obiema rękoma.
Nikt nie chce stracić ręki ani nogi, ale niestety – takie rzeczy na tej wojnie się zdarzają. Historia Pawła, sapera, którego IED pozbawił nóg, to tylko jeden z przykładów.
Jednak nie wszyscy ranni skazani są na protezy. Kilka tygodni temu głośno było o operacji przyszycia dłoni od zmarłego dawcy byłemu żołnierzowi GROM-u. Ten co prawda został ranny na poligonie, ale również w wyniku eksplozji.
Do przeszczepu doszło po trzech latach od wypadku, w szpitalu w Trzebnicy, który – choć jest placówką powiatową – cieszy się coraz większą renomą jeśli idzie o zabiegi transplantologiczne.
Porządnej klasy proteza kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych, wspomniana operacja zamknęła się w kwocie 150 tys. A człowiek ma dłonie, które czują…
- Warto, byś o tym napisał na blogu – przekonuje mnie jeden z kolegów pacjenta. – To jasne, że najlepiej, gdyby nasi nie wylatywali na ajdikach. Ale to pobożne życzenie. A skoro tak, niech wiedzą, że gdyby stało się najgorsze, jest dla nich szansa na prawie normalne życie.

Nawet najbardziej wzmożona czujność nie wystarczy. Zagrożenia IED do końca nie da się wyeliminować.../fot. Artur Weber
Uraz musi być widoczny…
- Do czego można porównać wjazd na IED? – pyta mnie doświadczony misjonarz. I zaraz dodaje: – Do wypadku samochodowego.
- Co robi z tobą ekipa pogotowia ratunkowego, nawet jeśli wydajesz się być cały? – mój rozmówca drąży temat wypadku. – Usztywniają cię i wiozą do szpitala, bo a nuż masz jakieś wewnętrzne urazy, które dopiero po czasie mogą cię zabić.
- A co dzieje się z żołnierzem, który nie ma widocznych urazów po przygodzie z „ajdikiem”? – słyszę kolejne pytanie. – Wraca do bazy, lekarz ogląda go raz jeszcze, spojrzy w oko, ostuka młoteczkiem i tyle.
Mój rozmówca wie, co mówi – sam „zaliczył ajdika”. Miał jednak szczęście – w Giro natrafił na lekarza, który nie czekając na objawy wewnętrznych urazów, wystawił mu skierowanie do szpitala. Medyk był na świeżo po rozmowie z amerykańską lekarką, która opowiedziała mu o zasadach opieki nad poszkodowanymi przez IED wojskowymi z US Army. Zgodnie z tymi regułami żołnierz, nawet jeśli wydaje się być cały, musi przejść kompleksowe badania, w tym EEG i tomografię głowy.
Zwłaszcza ta ostatnia jest istotna i musi zostać wykonana jak najszybciej.
Takie postępowanie zaleca też dowództwo ISAF. Niestety, najbliższy tomograf znajduje się w szpitalu w Bagram. Z Ghazni względnie łatwo tam dotrzeć, z mniejszych baz już nie…

"Śmigło" daje gwarancję, że nie wjedzie się na IED. Niestety, "wiatraków" jest w Afganistanie wciąż za mało.../fot. Adam Roik, Combat Camera DOSZ
Ofiary brutalnej wojny
Sylwetka afgańskiego starca mignęła nam na monitorze zamontowanym wewnątrz rosomaka. Kamera uchwyciła siedzącego mężczyznę, gdy transporter przejeżdżał obok niego. Chwilę potem usłyszeliśmy głuchy odgłos, a w radio poszła wiadomość, że jeden z rośków wjechał na ajdika…
- Szczerbinka, szczerbinka! Widziałeś tego starego!? – pytał mnie jeden z żołnierzy. Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, ale kiwnąłem głową, bo starca rzeczywiście widziałem. Co stało się z nim później, nie mam pojęcia, bo po ataku jakby zapadł się pod ziemię.
Ale dlaczego szczerbinka? Bo to słowo najlepiej oddaje sytuację, w której żywy człowiek staje się częścią prymitywnego systemu celowniczego. Bojownik, który zamierza zdetonować IED, najczęściej nie jest samobójcą. Chcąc przeżyć atak, musi to zrobić z bezpiecznego miejsca. I nie chodzi tyle o ochronę przed odłamkami, co o możliwość ucieczki przed żołnierzami koalicji.
Im jednak dalej, tym gorzej widać miejsce, gdzie ukryta jest bomba. A tę trzeba zdetonować dokładnie wtedy, gdy pojazd przejeżdża obok.
Jeśli zamachowiec działa w terenie miejskim czy przy uczęszczanej drodze, łatwo mu znaleźć jakiś punkt odniesienia – słup, drzewo, fragment bariery itp. Jednak na „off-roadzie” musi kombinować. I stąd pomysły na rozmaite szczerbinki – od kupek kamieni po żywego człowieka.
Sadza się go w linii prostej od podłożonego ładunku, samemu chowając się dalej na jej przedłużeniu. I gdy pojazd koalicji mija żywą szczerbinkę, wystarczy odpalić ajdika. Oczywiście, szczerbinka zwykle nie siedzi na linii dobrowolnie, tylko pod lufą…
Ta historia wróciła do mnie, gdy usłyszałem o raporcie ONZ na temat strat cywilnych w Afganistanie. Mowa w nim m.in. o tym, że miażdżąca większość zabitych Afgańczyków to ofiary talibów. Ci bowiem, by dopaść żołnierzy koalicji, nie cofną się przed niczym – nawet przed narażaniem i odbieraniem życia pobratymcom.
Historia ze szczerbinką to tylko maleńki dowód na potwierdzenie tych słów.

IED dziesiątkują nie tylko żołnierzy koalicji, ale przede wszystkim cywilnych Afgańczyków.../fot. Adam Roik, Combat Camera DOSZ