Trudny powrót do domu
„Dlaczego on mnie bije!?” – taki tytuł nosił mail, którego otrzymałem kilka miesięcy temu od żony żołnierza jednej z poprzednich zmian. Nie opublikowałem go wówczas, choć z taką intencją został do mnie wysłany – miał być przestrogą dla innych kobiet, których mężczyźni wracali z afgańskiej wojny.
Dziś żałuję, że wtedy zabrakło mi wyobraźni. A sprawę uznałem za zbyt intymną. Kilka dni temu jedna z użytkowniczek forum poskarżyła mi się w sposób, który brzmiał niemal tak samo, jak pierwsze zdania wspomnianego listu: „Wrócił i jakby mnie nie zauważał. Znika na całe wieczory, wybierając towarzystwo kumpli z jednostki. W domu pojawia się nad ranem, skacowany…”.
Poszedłem tym tropem i znów miałem wrażenie deja vu. „Gdy go spytałam, czy ma jakiś problem i jak mogę mu pomóc, zaperzył się i stwierdził, że wszystko jest ok. Po prostu, potrzebuje teraz towarzystwa kumpli” – relacjonowała mi forumowiczka. Tak, jakby cytowała ów list…
„Zaprzeczenie to postawa charakterystyczna dla pierwszej fazy wojennej traumy. Tutaj o diagnozę może się pokusić jedynie wykwalifikowany psycholog lub psychiatra” – pisałem przed siedmiu laty, gdy polska armia na poważnie zetknęła się z problemem PTSD. „Lecz później jest już coraz gorzej – choroba obnaża swoją postać, stając się widoczna także dla laików. W fazie drugiej weteran odwraca się od najbliższych – coraz później wraca do domu, byle tylko jak najwięcej czasu spędzić z kolegami, którzy dzielili z nim te same wojenne doświadczenia. Lecz i to nie wstrzyma eskalacji. Coraz częstsze problemy ze snem i nadmierna nerwowość napędzają agresję, popychają w alkoholowy nałóg. Pod koniec tej trzeciej już fazy pojawiają się myśli o samobójstwie”.
Z czego konkretnie bierze się PTSD? Amerykanie, którzy problemem zajmują się od lat, wskazują na trzy podstawowe przyczyny: śmierć kolegów, widok zabitych (bądź zabijanych) cywilów oraz urazy własne.
Szacuje się, że na powojenną traumę cierpi nawet 30 proc. wracających z wojny żołnierzy.
Przez Irak i Afganistan przewinęło się do tej pory 20 tys. Polaków, co oznacza, że problem może dotyczyć 6 tys. osób. Tymczasem MON mówi o kilkudziesięciu, zaś wojskowi psychologowie i psychiatrzy – o kilkuset przypadkach.
„Wojenna trauma potrafi być wyjątkowo wredna. Czasem ujawnia się bardzo szybko – po kilku dniach lub tygodniach. Nierzadko jednak przyczaja się gdzieś na granicy świadomości na długie lata” – czy te słowa, napisane przeze mnie przed laty, wyjaśniają tę polską specyfikę?
Tylko częściowo. Bo choć mamy i szpitalne oddziały, i odpowiedni personel, system działa tak sobie.
- „I jak było?” – spytał mnie na wejście takim tonem, jakbym wrócił z wieczoru kawalerskiego – relacjonuje swój pobyt u psychiatry Marcin, oficer, który służył podczas trzeciej, najtrudniejszej zmiany w Iraku (zginęło wówczas 10 Polaków, kilkudziesięciu było rannych). – Co miałem mu mówić…?
Obligatoryjna, pomisyjna wizyta skończyła się po dwóch minutach.
Niemniejszym problemem jest również nastawienie samych żołnierzy, którzy wstydzą się swoich problemów. I boją się tego, że mając łatkę świra, stracą robotę.
Tak nie powinno być.
MON winien zrobić wszystko, by żołnierze nie bali się leczenia. I mieli poczucie, że uzyskają fachową pomoc. Weterani i ich rodziny nie powinni się opierać i oszukiwać. Alkohol nie rozwiąże problemu, ryczenie w łazience i zaklinanie rzeczywistości („za chwilę mu przejdzie, muszę wytrzymać”) – też nie.
„Nie ignorujcie żadnych sygnałów! Tego, że Wasz facet kuli się na niespodziewany dźwięk, a podczas spaceru nerwowo się rozgląda. Że jeździ jak wariat. Nie łudźcie się, że po paru tygodniach odchoruje Afganistan i znów będzie subtelny w łóżku. No i że wróci mu zainteresowanie dla dzieciaka, który kiedyś był jego oczkiem w głowie, a którego teraz jakby nie widział. Niech Was martwi to, że sprzedał kopniaka psowi, zwyzywał sprzedawczynię w sklepie, a warstewka kurzu na meblach doprowadza go do szału (…)” – pisze autorka wspomnianego na początku listu. „Bo później będzie gorzej”.
A być może nawet tragicznie. Jak szacuje Victor Montgomery – weteran wojny w Wietnamie i autor książki “Healing Suicidal Veterans” – do tej pory samobójstwo popełniło 100 tys. byłych żołnierzy US Army, biorących udział w wietnamskim konflikcie…
Jeszcze w sprawie węgorka…
… i innych pasożytów. Potwierdzają się informacje, które pojawiały się na tym forum – że nie od wszystkich żołnierzy kontyngentu pobrano próbki do badań na nosicielstwo.
„(…) personel medyczny z Zakładu Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej w Gdyni przeprowadził wysokospecjalistyczną diagnostykę wśród 50 proc. stanu osobowego VII zmiany PKW Afganistan” – informuje mnie ppłk Joanna Klejszmit-Bodziuch z Inspektoratu Wojskowej Służby Zdrowia.
Jakie były efekty? Odpowiedź, jaką uzyskałem, trudno uznać za wyczerpującą:
„(…) odnotowuje się wyraźny spadek zarażeń chorobami pasożytniczymi wśród żołnierzy, w stosunku do wyników badań uzyskanych podczas VI zmiany PKW Afganistan”. I tyle.
Wiecie już, że ci, u których wykryto pasożyty, poddani zostali leczeniu jeszcze w Afganistanie. Czy będą mieli jakieś badania kontrolne? Przecież po wszystkim spędzili jeszcze w Afganistanie kilka następnych tygodni. No i najważniejsze – co z żołnierzami, od których nie pobrano materiału?
Wszyscy wracający z misji muszą stanąć przed komisjami lekarskimi, które będą orzekały o ich zdolności do dalszej służby. To wówczas mają zostać ponownie pobrane próbki – tym razem od wszystkich.
Czy aby nie za późno?
Najkrwawsza z dotychczasowych
„Jestem cały”, „To nie ja”, „Ze mną wszystko w porządku” – sporo takich esemesów dotarło dziś do Polski. Pisali je żołnierze z Warriora, by dać znać rodzinom, że to nie oni zginęli w porannym ataku.
To naturalny odruch, za którym stoi chęć zaoszczędzenia najbliższym koszmaru niepewności. Złe wieści bowiem szybko się rozchodzą – bywa, że już kilka minut po starciu informacja o śmierci żołnierza dociera do rodzin w Polsce. Niestety, najczęściej zbyt szczątkowa, by ich członkowie nie musieli zadawać sobie pytania: „Czy to aby nie mój!?”.
I gdyby nie te esemesy, ostateczna odpowiedź przyszłaby dopiero wraz z oficjalnym komunikatem. Ten zaś Dowództwo Operacyjne może wydać dopiero wtedy, gdy jest absolutna pewność, że o incydencie poinformowano rodzinę poległego.
Czyli wiele godzin po fakcie…
Ale w tych esemesach jest jeszcze coś innego – radość z wyniesionego, często wręcz cudem, życia. A z kim podzielić się taką informacją, jeśli nie z żoną, dziewczyną, matką czy ojcem?
Kiedy podczas ostatniego wyjazdu sam wpadłem w tarapaty, próbowałem wysłać podobną wiadomość. Nie chciałem, by żona dowiedziała się o ataku na nasz konwój z mediów. By martwiła się tym, jak się czuję.
Pech chciał, że ani wokół Giro, ani w samej bazie nie było wtedy zasięgu. Nabuzowany adrenaliną, z trudem zniosłem lekcje pokory i bezsilnej złości…
* * *
Adam Szada-Borzyszkowski jest szóstym żołnierzem VII zmiany, który poległ w Afganistanie. Biorąc pod uwagę liczbę rannych, to najkrwawsza zmiana z dotychczasowych.
Dzisiejsza śmierć zbiegła się z konferencją w Dowództwie Operacyjnym, podczas której podano, że „w minionym półroczu polskim żołnierzom udało się wyeliminować ponad 230 rebeliantów”. Takie informacje przynoszą swoistą ulgę, bo żal – w jakiejś mierze – ustępuje satysfakcji, że „nasi tanio skóry nie sprzedali”. Ale niech nas nie zwiedzie taka logika. Tamci to też ludzie.
Bliskich Adama Szady-Borzyszkowskiego proszę o przyjęcie kondolencji.
Walczyć, jeść i spać
Na tym forum wielokrotnie poruszano kwestię rytmu dnia żołnierzy pododdziałów bojowych, służących w Afganistanie. Że robią dwa patrole na dobę, że padają ze zmęczenia, że nie mają zbyt wiele wolnego czasu…
O to, czy taki stan rzeczy jest właściwy, zapytałem gen. Waldemara Skrzypczaka, byłego dowódcę Wojsk Lądowych. Przyznaję – jego odpowiedź – choć trudno odmówić jej wewnętrznej logiki – lekko mnie zaskoczyła.
- Zaraz, zaraz – czas wolny? Po co!? – odpowiedział pytaniem na pytanie mój rozmówca. – Przecież wtedy żołnierz zaczyna myśleć. Nie o walce, tylko o rodzinie. Zaczyna tęsknić, dopada go frustracja, słowem, obniża się jego zdolność bojowa.
- Uważam, że żołnierz przez te 6 miesięcy powinien walczyć, spać – bo sen regeneruje – i jeść. A odrobinę czasu wolnego przeznaczać na przygotowanie sprzętu do walki – kontynuował generał. – Siatkówka, piłkarzyki? Żołnierz bojowy nie ma to czasu. Wraca do bazy, bierze kąpiel, je i idzie spać.
I co Wy na to?
PS. Całą rozmowę, jaką odbyłem z gen. Skrzypczakiem, przeczytacie na portalu INTERIA.PL.