Kolejna czarna sobota
Już pierwsze informacje, które dotarły do mnie przed południem, brzmiały tragicznie – dwóch zabitych, kilku rannych. Gdy zacząłem je weryfikować, pojawiła się nadzieja. Owszem, potwierdziło się, że partol POMLeT-u wjechał na „aidika”, ale – jak to się w wojskowej nomenklaturze mówi – „status poszkodowanych nie był jeszcze znany”.
Kilkadziesiąt minut później złudzenia prysły. Ba, pojawiły się jeszcze bardziej hiobowe wieści – że zmarł najciężej poszkodowany spośród rannych…
To – szczęściem w nieszczęściu – okazało się nieprawdą. Lecz i tak sobotnie “żniwo” napawa przerażeniem: dwóch zabitych – st. szer. Marcin Pastusiak i cywil Marcin Knap – oraz pięciu rannych i poszkodowanych, w tym dwóch dość poważnie.
Jak do tego doszło? Patrol POMLeT-u wracał z Giro i był kilka kilometrów od bazy Qarabah, gdy jeden z rosomaków najechał na IED. Wybuch był potężny, załoga bez większych szans.
Marcin Knap, paramedyk na cywilnym kontrakcie, jest pierwszym niewojskowym, który poniósł śmierć w trakcie trwania polskiej misji w Afganistanie.
Wybaczcie prywatę, ale muszę o tym napisać. Gdy dowiedziałem się, że wśród zabitych jest cywilny paramedyk, wstrzymałem oddech. Podczas ostatniego wyjazdu do Afganistanu poznałem pewnego oficera, niezmiernie dumnego z „brachola” – właśnie cywilnego paramedyka – który pozostał w Afganistanie na trzecią z rzędu zmianę. Niech wybaczą mi obaj bracia, że przez chwilę myślałem, iż zginął jeden z nich…
I jeszcze jedna osobista refleksja. Mniej więcej rok temu zgłosiło się do mnie dwóch młodych chłopaków po szkole sanitariuszy, z prośbą, bym opowiedział im o Afganistanie. Bo rozważali pomysł wyjazdu na misję jako cywilni paramedycy. Moja szczera opowieść chyba ich zniechęciła, gdyż żaden nie zdecydował się na wyjazd.
Gdy dziś o tym myślę, trochę mi lżej…
Rodzinom poległych składam kondolencje, rannym życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia.
PS. Nie bez powodu napisałem, że to kolejna czarna sobota. Okazuje się bowiem, iż jest to dzień, w którym najczęściej – w porównaniu z pozostałymi dniami tygodnia – giną polscy żołnierze.
Skąd ta cholerna prawidłowość?
Zamiast słów: ISAF a codzienność
Po opublikowaniu poprzedniego wpisu dostałem od Was wiele maili z prośbą o dodatkowe fotografie i relacje na temat wojennej codzienności Afgańczyków.
Zgodnie z życzeniem kilka zdjęć publikuję już teraz, a o życiu zwykłych Afgańczyków – zmuszonych radzić sobie z sytuacją permanentnego zagrożenia – obiecuję napisać przy okazji kolejnych liter alfabetu.
I jak ISAF
- Amerykanie? Jesteście z Ameryki? – spotkany w centrum Ghazni młody mężczyzna wskazał najpierw mnie, a potem kręcących się w pobliżu żołnierzy. – Skąd jesteście? – dopytywał.
- Z Polski – odpowiedziałem mu, już po chwili mając pewność, że choć przytakuje, nie bardzo wie, o jaki kraj chodzi.
- Z Europy – dodałem więc, śmiejąc się w duchu z czczej gadaniny naszych polityków o „wysoko uniesionej fladze” i ich zapewnień o dostrzeganiu polskiej wyjątkowości przez Afgańczyków.
- Z Europy – powtórzył wolno mój rozmówca, wyszczerzył zęby, uniósł kciuk prawej dłoni i… tyle go widziałem.
Nie było to pierwsze moje doświadczenie, z którego wynikało, że Afgańczycy nieszczególnie rozróżniają koalicjantów z ISAF, a wśród nich Polaków. Przy czym – tu istotne zastrzeżenie – nie myślę tu o przywódcach (zarówno tych prozachodnich, jak i talibskich), o elitach, czy pracownikach baz. Nie chodzi mi również o starych mudżahedinów, którzy w czasie walk z Armią Radziecką coś tam o Polsce słyszeli. Piszę o zwykłych mieszkańcach tego kraju.
Mimo wszystko jednak opisana historia wprawiła mnie w lekkie zdumienie. Wydawało mi się bowiem, że po trzech latach obecności w Ghazni, Polacy – podobnie jak wcześniej w Iraku – nie będą „z automatu” brani za żołnierzy US Army.
Widać niuanse obcości – którą najprościej i najszybciej utożsamiać z Amerykanami – nie mają dla Afgańczyków znaczenia.
* * *
Abdul, mężczyzna, którego kilka lat temu spotkałem w Afganistanie, miał prawo nienawidzić talibów. Rebelianci zabili mu żonę i kilkoro dzieci, a jego okrutnie okaleczyli – za to, że współpracował z niewiernymi. Wina Afgańczyka sprowadzała się do tego, że będąc członkiem wioskowej starszyzny, spotykał się z Amerykanami.
Abdul bał się mojego obiektywu jak ognia. Zatrzymany do kontroli, chciał jak najszybciej wsiąść do wypełnionego po brzegi ludźmi i towarem busika i odjechać – byle dalej od patrolu. Pamiętam, że miałem wyrzuty sumienia, bo po przeszukaniu pasażerów i pojazdu, zatrzymywała go wyłącznie moja ciekawość.
- Boję się spotkań z wami, tak samo jak z talibami – usłyszałem na koniec od Afgańczyka.
Wówczas stało się to pierwszy raz, lecz później – podczas każdego z wyjazdów – wielokrotnie byłem świadkiem bądź adresatem podobnych deklaracji.
I w tym właśnie kryje się druga prawda o percepcji ISAF przez zwykłych Afgańczyków – koalicjanci to tacy sami wrogowie cywilów, zwłaszcza mieszkańców wiosek, jak talibowie.
Jednak – w zależności od sytuacji – raz jest to wróg „gorszy”, innym razem „lepszy”. Gorszy, bo obcy, no i potrafić zabić znienacka, zrzucając bombę lub rakietę. Lepszy, bo będąc zobligowanym do „stabilizacji”, musi pozwolić się wykorzystać – dać pracę w bazach mało wydajnym robotnikom, zapłacić starszyźnie wioskowej za średnio użyteczną informację o przeciwniku, czy słono przepłacić u wieśniaka za padłą podczas jakiejś akcji krowę.
Ot, wyzuta z wszelkich subtelności afgańska rzeczywistość…
Zamiast słów: Jeszcze o “hadżi”…
… tym za murem – chciałoby się napisać “prawdziwym” – na którym widać i czuć klimat miejskiego Afganistanu.
H jak „hadżi”
- O, to dobrze, zdążę jeszcze skoczyć na „hadżi” po fajki, bo mi się skończyły… – tak jeden z żołnierzy skwitował wiadomość o planowanym na dwunastą-trzynastą powrocie patrolu do bazy.
No właśnie – „hadżi”. Wielokrotnie już zwracano mi uwagę na niewłaściwe zastosowanie tego słowa. Cóż jednak począć, skoro tak właśnie nazywają targ polscy żołnierze? Wkładanie im w usta poprawnego słownictwa zniekształcałoby obraz misji – nie będę więc, w imię dobrego humoru językowych purystów, postępował wbrew sobie.
Skąd jednak u licha wzięło się owo „hadżi”? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że do Afganistanu przywieźli je żołnierze służący wcześniej w Iraku.
Gdy byłem w Diwaniji w 2005 roku tamtejszy targ zyskał już miano „hadżi”. Trzy lata później nic się w tej materii nie zmieniło – ku przerażeniu Antoniego, tłumacza, miłośnika kultury arabskiej, którego wówczas poznałem.
Zdegustowany Antoni drapał się tylko po głowie, zwracając uwagę, że przecież po arabsku targ to „suk”…
Również arabskie – mimo to znane Afgańczykom – „hadżi”, pochodzi od słowa „hadżdż”, oznaczającego pielgrzymkę do Mekki – jeden z najważniejszych obowiązków każdego muzułmanina. „Hadżi” zatem to pielgrzym, co nijak ma się do targu, czy choćby handlarza…
Co więcej – te „hadżi” tak naprawdę niewiele ma wspólnego z prawdziwym, wcześniej irackim, a obecnie afgańskim targiem. Mieści się w granicach bazy, handlują tam koncesjonowani kupcy, sprawdzani za każdym razem, gdy przekraczają bramę. W ofercie nie ma owoców, warzyw, przypraw, mięsa, słowem – większości z tego, co składa się na orientalny klimat. Jest za to mnóstwo taniej elektroniki, niby-afgańskich ciuchów „made in China” i wszelkiej maści „durnostójek” – zatopionych w żywicy skorpionów, oliwnych lampek, posążków, obrazków, skałkowych pistoletów itp.
No i fajek, kilka razy tańszych niż w PX-ach czy w Polsce – do czego, mam wrażenie, sprowadza się podstawowa użyteczność “hadżi”.
Wszystko to, a jakże, „ordżynal”…
Aha, jeszcze jedna ważna informacja – od jakiegoś czasu coraz popularniejszym – szczególnie w bojówce – staje się określenie „Hadżiristan”, powstałe w opozycji do nazwy Adżiristan. Czym jest Adżiristan czytelnikom bloga wyjaśniać nie muszę, sens „Hadżiristanu” najlepiej oddaje ta opinia:
„Jednym podnosi ciśnienie wypad do Adżiristanu, drugim – polowanie na ‘gifty’ w ‘Hadżiristanie’. Potem o jednych i drugich mówi się, że byli w Afganistanie…”.