Dramat w okolicach Warriora
Siła eksplozji przydrożnego IED była tak potężna, że z RG-31 niewiele zostało. Amerykańska załoga nie miała żadnych szans – trzech żołnierzy zginęło na miejscu, dwóch zostało rannych.
Do zdarzenia doszło wczoraj, sześć kilometrów od bazy Warrior. Zniszczony MRAP wchodził w skład tzw.: RCP, czyli zespołu rozminowywania dróg, który jechał na przedzie polsko-amerykańskiego patrolu.
Niewiele wiadomo na temat wielkości ładunku – skala zniszczeń wskazuje jednak, że był to jeden z największych „ajdików”, użytych do tej pory w polskiej prowincji. Nie wiadomo również, kiedy go założono. Samoloty bezzałogowe, które wcześniej przelatywały nad miejscem ataku, nie wykryły żadnych „kopaczy”. Na wcześniejszych zdjęciach nie dopatrzono się też śladów naruszeń ziemi.
- Najpewniej ładunek pojawił się tam kilka tygodni, a może nawet miesięcy temu – tłumaczy mi jeden z oficerów. – Skoro MRAP tak oberwał, aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby na tego “ajdika” nadział się rosomak pełen żołnierzy… – dodaje.
W nocy w prowincji Ghazni spadł śnieg, a wraz z nim pojawiła się nadzieja na mniejszą aktywność talibów.
* * *
G jak „gliniarze”
Przyklejony do spustu odbezpieczonego „kałasza” palec raczej nie wywołałby we mnie niepokoju, gdyby nie sposób trzymania broni. U mnie w domu mówiło się o tym „majtanie”…
- Też się zastanawiam, czy przypadkiem nie wypali – idący obok żołnierz jakby czytał w moich myślach. Mijany przez nas mężczyzna w policyjnym mundurze zdawał się nie mieć wrogich zamiarów. Tylko ten cholerny AK, jakby zrośnięty z jego gestykulującą ręką…
Nie pierwszy to taki widok w Afganistanie i pewnie nie ostatni. Bo nonszalancki stosunek do broni to jedna z wizytówek afgańskich policjantów.
Ich innym, swoistym znakiem firmowym, jest umiejętność lokalizowania miejsc i przedmiotów nadających się do siedzenia. I samo siedzenie, traktowane z powagą, jak by było wpisane w zakres obowiązków służbowych.
Co zaś się tyczy miejsc i przedmiotów – nie chodzi tylko o poczciwe plastikowe krzesełka, które pojawiają się nie wiadomo skąd, w ilościach, które czynią z ANP prawdziwego krzesełkowego potentata. W Kabulu widziałem „gliniarza” siedzącego w toi-toiu, zaadaptowanym do funkcji budki wartowniczej. W Ghazni jego koledzy po fachu wykorzystywali w tym celu beczki po paliwie, wyrwane z aut fotele, murowane słupy ogrodzeń czy kupki gruzu. O miejscach tak oczywistych, jak maska samochodu, już nie wspomnę.
Jednak czegokolwiek by o funkcjonariuszach ANP nie mówić, mają chłopaki iście ułańską fantazję. Będąc świadkiem przekazania im przez Amerykanów kilku hummerów, załapałem się na jazdę próbną. Wszedłem na ganerkę, co szybko okazało się złym pomysłem, bo afgański „kierowca”, regularnie nadużywający hamulca, zafundował mi nie lada przygodę.
Gdybym był instruktorem nauki jazdy, z pewnością odesłałbym go na dodatkowe lekcje. Ten tymczasem, załatwiwszy z Amerykanami formalności, usiadł za kółkiem i pojechał do swoich…
F jak front
- Panowie, wyłączamy „djuki” – podał przez radio dowódca patrolu, gdy nasza kolumna dojeżdżała do bazy.
„Duke”, to najprościej mówiąc zagłuszarka fal elektromegnetycznych – zamontowana na pojazdach, znacznie utrudnia odpalenie w ich pobliżu „ajdików”, przy pomocy radia czy telefonu.
I tak, chwilę później – choć nie stało się nic, co byłoby wyczuwalne ludzkimi zmysłami – sytuacja naszego patrolu uległa diametralnej zmianie. Straciliśmy bowiem niewidoczny parasol, co wkrótce odnotowały nasze telefony komórkowe, „łapiąc” zasięg.
Jednocześnie – tak wówczas o tym myślałem – przekroczyliśmy niewidzialną granicę, oddzielającą front od zaplecza.
Choć z drugiej strony, frontu – w takim znaczeniu, do jakiego przyzwyczaiła nas II wojna światowa – w Afganistanie nie ma. A podział na tyły i strefę walk ma charakter umowny. Podczas mojego ostatniego pobytu jeden z patroli wpadł w zasadzkę na przedmieściach Ghazni – o przysłowiowy rzut beretem od bazy. Inny, zmuszony był podjąć walkę w wiosce oddalonej o kilka kilometrów – co odnotowuję także z kronikarskiego obowiązku, bo informacji o rannym wówczas w szyję żołnierzu nigdzie nie uświadczysz.
Trudno nazwać zapleczem ostrzeliwaną bazę Warrior, choć z drugiej strony – można tam zdjąć hełm i kamizelkę, wziąć prysznic, zjeść obiad czy skontaktować się z najbliższymi.
To, że talibowie nie działają w zwartych formacjach, przekłada się na relatywnie niską intensywność walk. Ale oznacza również, że rebelianci mogą być wszędzie i nigdzie.
- Najpierw byliśmy w szkole: dzieciaki, nauczyciele, pokazowa lekcja. A chwilę po tym, jak wyszliśmy, dostaliśmy kilka serii z „pekaśki” i się zaczęło – opowiadał mi jeden z żołnierzy o patrolu sprzed kilku tygodni. – Mówię ci, waliłem, choć nie widziałem do kogo. Starałem się wybierać takie miejsca, w których mogliby się ukryć talibowie, ale czy kogoś trafiłem? Nie wiem. Wiem tylko, że sześć magazynków poszło w try miga.
Umowność frontu wynika także z czegoś innego – ów patrol, to dobra okazja, by o tym napisać. Ostrzeliwujący się z wiosek talibowie często umykają kanałami, których jednak nie sposób traktować jako elementu bojowej infrastruktury. Bo dla mieszkańców wiosek to część systemów irygacyjnych – i taka jest ich właściwa i pierwotna funkcja.
- I co, wysadzisz im to? – spytał mnie kiedyś, czysto retorycznie, jeden z podoficerów.