Rejestracja | Logowanie »


L jak lęk

76 komentarzy | 26 lutego 2011
Lęk do zwykle niewidzialny, lecz nieodłączny towarzysz każdego żołnierza/fot. Marcin Ogdowski

Lęku, na pierwszy rzut oka, zwykle nie widać. Ale jest i towarzyszy wszystkim uwikłanym w wojnę/fot. Marcin Ogdowski

Zgnieciona ulotka leżała między barakami – nie mam pojęcia, czy ktoś ją wyrzucił, czy zwyczajnie zgubił. Nazwa leku od razu przykuła mój wzrok – gdy swego czasu kompletowałem wyjazdową apteczkę, doradzono mi, bym znalazł miejsce i dla takiego specyfiku.

Mniejsza o nazwę, na ulotce zaś stało:

„Preparat (…) wykazuje działanie przeciwlękowe, zmniejszające napięcie mięśni szkieletowych, uspokajające, nasenne i przeciwdrgawkowe. Stosuje się w krótkotrwałych stanach lęku i niepokoju”.

Właściwy środek, we właściwym miejscu…

- Przez całą noc mam włączoną w kampie lampkę – przyznał mi kiedyś kolega-oficer. – Wiem, że światło nie zatrzyma rakiety czy granatu i jak coś ma, to i tak spadnie mi na łeb. Ale bez tego nie zasnę…

Gdy to opowiadał, przypomniałem sobie historię sprzed kilku lat – gdy z osłabioną po urazie lewą ręką pojechałem do Afganistanu. Przed jednym z patroli wsiadłem do hummera, którym miałem jechać – na niewdzięcznym miejscu za kierowcą – by jak zawsze przetrenować możliwość szybkiego opuszczenia pojazdu. I co się okazało? Że nie mam siły otworzyć drzwi. Natrętne poczucie lęku, które mnie wówczas dopadło, długo nie chciało ustąpić…

- Boje się przed każdym wyjazdem – zwierzał mi się w zeszłym roku jeden z gunnerów. – Potem nie jest źle, wiesz, adrenalina, napięcie. Ale po powrocie do bazy często dopadają mnie dreszcze…

- Jeden z moich kumpli stracił nogę, inny wrócił do Polski częściowo sparaliżowany. Są chwile, kiedy nie mogę przestać o tym myśleć. Robię swoje, ale w duchu proszę Boga o jedno – jak już mają mnie odjebać, to na amen. Przeraża mnie myśl o kalectwie – mówił inny żołnierz.

Lęk sam w sobie – jeśli nie jest stanem długotrwałym – nie jest zły. Na wojnie pozwala mieć oczy i uszy dookoła głowy. Gorzej, gdy pojawia się strach, wywołany konkretnym zagrożeniem.

Widziałem żołnierza, który ze strachu właśnie wywalił kilka magazynków od beryla do opuszczonej kalaty. Gdyby nie koledzy, później nie miałby czym walczyć. Innego, który po powrocie z akcji – z głośnym „pierdolę to!”-  trzasnął hełmem o ziemię, a później złożył podanie o rotację. Sam, kiedyś, nie byłem w stanie wyjść z rosomaka – czułem, jakby mi ktoś przyspawał stopy do podłogi pojazdu…

- To dlatego przygotowania do misji trwają niemal cały rok – tłumaczył mi jeden z oficerów. – Chodzi o wyrobienie nawyku działania bez względu na okoliczności. Jednych udaje się „odczulić”, innych nie do końca…

Niestety, ostateczna weryfikacja tych umiejętności następuje dopiero na polu walki…

Lecz lęki bezpośrednio związane z wojną to nie wszystko.

- Gdy żona zapowiada dłuższą podróż samochodem, nie mogę przestać myśleć, że coś jej się stanie na tych naszych cholernych drogach – przyznał mi kiedyś jeden z zaprzyjaźnionych żołnierzy.

A inny, w bardzo emocjonalnym liście, napisał:

„(…) Wielu z nas wyjeżdża na misję w paskudnej atmosferze. Bo nawet jeśli kobieta na pożegnanie obejmie i pocałuje, to często jest w niej złość i niepogodzenie z naszą decyzją. Czy wytrzyma? – to pytanie dręczy później mnóstwo chłopaków. Czasami człowiek boi się zadzwonić do domu. Pół roku to przecież dość czasu, by urządzić sobie życie na nowo”…

Jedno ze źródeł lęku - myślę, że więcej pisać nie trzeba.../fot. z archiwum bloga

Jedno ze źródeł lęku - myślę, że więcej pisać nie trzeba.../fot. z archiwum bloga

Koleżeństwo nie dla wszystkich

120 komentarzy | 22 lutego 2011

- Po co wyjeżdżam? – „Młody” przerwał zakładanie hełmu i spojrzał na mnie lekko zniecierpliwiony. Pewnie nie raz już słyszał to pytanie…

Wówczas machnął tylko ręką, a odpowiedzi udzielił jakiś czas później, już w trakcie patrolu.

- Dla kasy, przygody, no i dla kumpli. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ja siedzę w Polsce, a chłopaki z mojego plutonu zapieprzają w Afganie.

Takie deklaracje wydają się górnolotne – słyszałem je wielokrotnie, z ust wielu żołnierzy. Ale gdy kilka godzin później widziałem „Młodego” w akcji, nie miałem wątpliwości, że poczucie koleżeństwa ma dla niego wielką wartość.

Ta więź – mam wrażenie – ma znaczenie kluczowe zwłaszcza w „bojówkach”; obawiam się, że gdyby nie poczucie odpowiedzialności za kumpli, dowództwu kontyngentu trudno by było prowadzić jakąkolwiek działalność operacyjną.

Niestety, im dalej od „bojówek”, tym z koleżeństwem bywa różnie. Wydarzenie sprzed paru dni – o którym mówi dziś całe Ghazni – najlepszym tego dowodem.

A było tak: kilku żołnierzy z jednostek tyłowych, w tym jedna kobieta, postanowiło uprzyjemnić sobie wieczór. Nie wzięli jednak pod uwagę faktu, że innym może to przeszkadzać. I gdy jeden z wojskowych przyszedł im zwrócić uwagę na hałas, po prostu spuścili mu łomot.

Pobity nie odpuścił – i zgłosił sprawę wyżej. “Imprezowiczów” nie ma już w Ghazni – zostali karnie zrotowani do Polski.

W Dowództwie Operacyjnym powiedziano mi, że prowadzone jest postępowanie dyscyplinarne wobec kilku osób i do czasu jego zakończenia na oficjalny komunikat liczyć nie mogę.

- Nie ma “bola” – komentuje sprawę jeden z oficerów. – Wśród 2,5 tysiąca ludzi zawsze znajdą się jacyś rozrabiacy.

Trudno się z tym nie zgodzić, choć to, rzecz jasna, nie jest żadnym usprawiedliwieniem…

Koleżeństwo to podstawa.../fot. Marcin Ogdowski

Koleżeństwo to podstawa.../fot. Marcin Ogdowski

To nie jest kraj kalekich ludzi

48 komentarzy | 16 lutego 2011
Stragan straganem, ale herbaty napić się trzeba/fot. Marcin Ogdowski

Interes interesem, ale herbaty napić się trzeba/fot. Marcin Ogdowski

Nim przejdziemy do kolejnej litery „afgańskiego alfabetu” („L jak lęk” – już dziś polecam), chciałbym się z Wami podzielić pewną refleksją.

Kilka dni temu rozmawiałem ze studentem, który pisze pracę magisterską o wojnie w Afganistanie. I zdumiała mnie jego wizja afgańskich ulic, pełnych kalekich ludzi, zwłaszcza pozbawionych rąk czy nóg mężczyzn. Bo miny (i wojna jako taka), bo choroby, bo niewdzięczny klimat…

Zaraz jednak przypomniałem sobie własne wyobrażenia, które towarzyszyły mi podczas pierwszych wyjazdów do tego kraju.

Zasilony wiedzą z książek i artykułów traktujących o skutkach radzieckiej inwazji i wojny domowej, niemal w każdym miejscu szukałem wzrokiem okaleczonych. Ba, latem 2007 roku ta ciekawość powiodła mnie do prawdziwego centrum ludzkich nieszczęść – największego w Afganistanie szpitala ortopedycznego w Kabulu.

W ten sposób przywykłem do widoku ludzi okaleczonych. Pytanie jednak – czy dlatego, że jest ich w Afganistanie tak wielu, czy może stało się to, bo usilnie takich obrazków poszukiwałem?

Gdy dziś oglądam zdjęcia – swoje i innych dziennikarzy – ilustrujące afgańską ulicę na przestrzeni ostatnich lat, na wielu dostrzegam ofiary długotrwałej wojny i fatalnej opieki medycznej. Lecz ci ludzie – jeśli nie są w centrum zainteresowania – giną w tłumie zupełnie sprawnych osób.

W tłumie, na który składają się także naprawdę starzy (a nie zniszczeni życiem) mężczyźni, ciekawska i ruchliwa (choć smutniejsza) młodzież i dzieci, czy ruszające się dziarskim krokiem (choć najczęściej okryte burkami) kobiety.

Wojna i fatalnie niski poziom usług medycznych (a na prowincji ich faktyczny brak), odcisnęły swoje piętno na Afgańczykach – dość poczytać raporty organizacji międzynarodowych.

Ale z pewnością nie jest to kraj kalekich ludzi…

Latem 2007 roku ta ciekawość zaniosła mnie do prawdziwego centrum ludzkich nieszczęść - największego w Afganistanie szpitala ortopedycznego w Kabulu/fot. z archiwum właściciela bloga

"Latem 2007 roku ta ciekawość powiodła mnie do prawdziwego centrum ludzkich nieszczęść - największego w Afganistanie szpitala ortopedycznego w Kabulu"/fot. z archiwum właściciela bloga

"Wyłowiony" z tłumu, przedsiębiorczy, uliczny handlarz/fot. Marcin Ogdowski

"Wyłowiony" z tłumu, przedsiębiorczy uliczny handlarz/fot. Marcin Ogdowski

Ruchliwe, trochę tylko smutniejsze (i szybciej uczone odpowiedzialności) dzieciaki.../fot. Marcin Ogdowski

Ruchliwe, trochę tylko smutniejsze (i szybciej uczone odpowiedzialności) dzieciaki.../fot. Marcin Ogdowski

... bardziej ciekawskie niż przestraszone obcych w mundurach/fot. Marcin Ogdowski

... bardziej ciekawskie niż przestraszone obcych w mundurach/fot. Marcin Ogdowski

W tłumie, na który składają się także naprawdę starzy (a nie zniszczeni życiem) mężczyźni.../fot. Marcin Ogdowski

"W tłumie, na który składają się także naprawdę starzy (a nie zniszczeni życiem) mężczyźni".../fot. Marcin Ogdowski

Zamiast słów: Sceny uliczne…

24 komentarze | 10 lutego 2011
Wbrew temu, co może się wydawać, ta kobieta nie płacze, nie lamentuje. Przyglądałem się jej przez kilka minut zanim zrobiłem to zdjęcie - miałbym więc możliwość, by usłyszeć jakiś jęk czy zobaczyć strumyk łez na policzkach. Nic z tych rzeczy - kobieta, miałem wrażenia, jakby spała, kucając na chodniku w samym centrum Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

Wbrew temu, co może się wydawać, ta kobieta nie płacze, nie lamentuje. Przyglądałem się jej przez kilka minut zanim zrobiłem to zdjęcie - miałbym więc możliwość, by usłyszeć jakiś jęk czy zobaczyć strumyk łez na policzkach. Nic z tych rzeczy - kobieta, miałem wrażenia, jakby spała, kucając na chodniku w samym centrum Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

… czyli kolejny ukłon w stronę tych, którzy prosili mnie jakiś czas temu o zdjęcia ilustrujące codzienne życie Afgańczyków.

Wszystkie te fotografie zrobiłem podczas ostatniego wyjazdu do Afganistanu, jesienią 2010 roku.

Ów robotnik, pracujący przy budowie drogi na przedmieściach Ghazni, nie uciekał przed obiektywem. Widząc jego twarz, przypomniała mi się rozmowa sprzed kilku lat, jaką odbyłem z dyrektorem jdnego z kabulskich szpitali. "Większość tych mężczyzn..." - mówił wówczas, wskazując na grupę pacjentów - "nie ma więcej niż czterdzieści parę lat. A wyglądają na 20 lat starszych. Afganistan to piękny, ale i okrutny wobec własnych mieszkańców kraj..."/fot. Marcin Ogdowski

Ów robotnik, pracujący przy budowie drogi na przedmieściach Ghazni, nie uciekał przed obiektywem. Widząc jego twarz, przypomniała mi się rozmowa sprzed kilku lat, jaką odbyłem z dyrektorem jdnego z kabulskich szpitali. "Większość tych mężczyzn..." - mówił wówczas, wskazując na grupę pacjentów - "nie ma więcej niż czterdzieści parę lat. A wyglądają na 20 lat starszych. Afganistan to piękny, ale i okrutny wobec własnych mieszkańców kraj..."/fot. Marcin Ogdowski

Tradycjonalizm i nowoczesność w afgańskim wydaniu - burka i buty na obcasie/fot. Marcin Ogdowski

Tradycjonalizm i nowoczesność w afgańskim wydaniu - burka i buty na obcasie/fot. Marcin Ogdowski

Chłopcy na całym świecie mają podobne marzenia.../fot. Marcin Ogdowski

Chłopcy na całym świecie mają podobne marzenia.../fot. Marcin Ogdowski

Bejsbolówka, dżinsowa katana, bluza - to zdjęcie mogło powstać w dowolnym zakładzie stolarskim w Europie czy w Stanach. Powstało w więziennym warsztacie w Ghazni, w którym pracują więźniowie. A właściwie powinienem napisać "są wykorzystywani" - bo dochody ze sprzedaży wyprodukowanych za kratami mebli, chyba z powodu zbyt dużego słońca, wyparowują.../fot. Marcin Ogdowski

Bejsbolówka, dżinsowa katana, bluza - to zdjęcie mogło powstać w dowolnym zakładzie stolarskim w Europie czy w Stanach. Powstało w więziennym warsztacie w Ghazni, w którym pracują skazani. A właściwie powinienem napisać "są wykorzystywani" - bo dochody ze sprzedaży wyprodukowanych za kratami mebli, chyba z powodu zbyt dużego słońca, nagminnie wyparowują.../fot. Marcin Ogdowski

Taczka to jeden z popularniejszych "pojazdów" na afgańskich ulicach. A handlować ciuchami, jak widać, można prosto z chodnika.../fot. Marcin Ogdowski

Taczka to jeden z popularniejszych "pojazdów" na afgańskich ulicach. A handlować ciuchami, jak widać, można prosto z chodnika.../fot. Marcin Ogdowski

... zaś auto najlepiej umyć w rzece, w samym środku miasta. Choć osobiście nie polecam, biorąc pod uwagę zapach i konsystencję leniwie płynącej cieczy.../fot. Marcin Ogdowski

... zaś auto (z - co warto zauważyć - wyściełanym siedziskiem na... dachu), najlepiej umyć w rzece, w samym środku miasta. Choć osobiście nie polecam, biorąc pod uwagę zapach i konsystencję leniwie płynącej cieczy.../fot. Marcin Ogdowski

A skoroo pojazdach mowa - na afgańskich ulicach sporo jest takich, zabudowanych trójkołowców. Bardzo ozdobnych... Aha, ufam, że uchwycona na zdjęciu dziewczynka wybaczyła mi moje foto-wścibstwo; chwilę wcześniej słodko spała - zbudził ją brat, gdy zobaczył, że mierzę do nich z obiektywu.../fot. Marcin Ogdowski

A skoro o pojazdach mowa - na afgańskich ulicach sporo jest takich, zabudowanych trójkołowców. Bardzo ozdobnych... Aha, ufam, że uchwycona na zdjęciu dziewczynka wybaczyła mi moje foto-wścibstwo; chwilę wcześniej słodko spała - zbudził ją brat, gdy zobaczył, że mierzę do nich z obiektywu.../fot. Marcin Ogdowski

K jak komunikaty

41 komentarzy | 08 lutego 2011
Z oficjalnymi komunikatami jest jak z tym zdjęciem - niby na pierwszym planie są żołnierze.../fot. Marcin Ogdowski

Na pierwszym planie są żołnierze - tak tłumaczy się lakoniczność komunikatów MON.../fot. Marcin Ogdowski

Ten żołnierz miał na głowie dziwny hełm. Bardziej przypominał kask rowerzysty niż wojskową skorupę. Niestety, nie zrobiłem mu zdjęcia.

Wiele godzin później wpadliśmy w zasadzkę – pamiętam, co przyszło mi do głowy, gdy widziałem, jak z granatnikiem w ręku wyskakiwał z rosomaka. „Byłoby fantastyczne ujęcie…”. Niestety, nie zrobiłem tego zdjęcia.

Zanim jeszcze wyruszyliśmy z bazy, ów żołnierz – na widok mojego obiektywu – stanowczo zastrzegł:

- Nie chcę żadnych fotek. Rodzina nie wie, co tu robię. I niech tak zostanie…

Ta historia tylko pozornie pozostaje bez związku z tytułem wpisu. Ilustruje bowiem dość powszechne zjawisko, które w skrajnej sytuacji przybiera takie oblicze: lekko ranny żołnierz prosi, by nie informować najbliższych o kontuzji.

Armia szanuje takie wybory, a wojskowi i polityczni decydenci skwapliwie z nich korzystają. Bo wówczas nie trzeba dawać komunikatu, a cisza wokół misji nie „podnosi ciśnienia” u przeciwnej wojnie opinii publicznej.

Czasem jednak komunikat pójść musi. Lecz wówczas, zwykle, „erpegi” nie „przepalają” pancerzy, a „ajdiki” nie wdzierają się przez nadkola do wnętrz rosomaków. Żołnierze, jeśli giną czy zostają ranni w wyniku ataku na kolumnę, to po „opuszczeniu pojazdów”. Gdy wszystko wskazuje na to, że nie zdołali się z nich wydostać, to przeczytamy, że „rosomak po raz kolejny uratował polskich żołnierzy” – w domyśle, zostali „tylko” ranni.

Wedle komunikatów, większość poszkodowanych odnosi kontuzje, a stan poważniej rannych jest „ciężki, ale stabilny”. Cienia sugestii, że skutki poturbowania to wielodniowy ból, szok, mikro-urazy – zwłaszcza głowy – które mogą się okazać śmiertelnie niebezpieczne w dłuższej perspektywie. I wyjaśnienia, że „ciężki” najczęściej znaczy, iż żołnierz pozbawiony jest ręki, nogi, czy jakichś narządów wewnętrznych.

W informacjach serwowanych przez służby prasowe MON próżno szukać danych o skali rotacji „z przyczyn osobistych”, czytaj – nieradzenia sobie z napięciem. Poza ewidentnymi przypadkami, nie sposób znaleźć informacji o utraconym sprzęcie. Epatuje się za to danymi ewidencyjnymi, słusznie zakładając, że spośród tych cyferek nie da się wyczytać, iż kilkanaście, a czasami kilkadziesiąt procent sprzętu (czasowo) nie nadaje się do użytku.

I na koniec jeszcze jedno – w komunikatach przeciwnik z reguły zostaje „zlikwidowany”, ewentualnie „ujęty”. Bo przecież taliba wziąć do niewoli nie sposób. A napisać, że zabity? Po Nanghar Khel?

Znam racje, które mają przemawiać za taką polityką. Poszanowanie prywatności z jednej strony, ochrona danych wrażliwych z drugiej. Wiem też, że plastyczna opowieść nie jest zadaniem służb informacyjnych armii, lecz dziennikarzy i filmowców. Ale wydaje mi się, że często to tylko wygodne preteksty.

Bo choć między zdehumanizowanym a plastycznym językiem, między absurdalną tajemniczością a całkowitą jawnością, jest wiele innych środków wyrazu, „sucha informacja” ma swoje atuty. Bo nie odda grozy sytuacji, wszechobecnej, gdy śmiercionośny strumień energii wdziera się do stalowej puszki.

A chyba o to chodzi…

Zniszczony i porzucony sprzęt w bazie Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

Zniszczony i porzucony sprzęt w bazie Ghazni/fot. Marcin Ogdowski