Jeszcze o udawaniu
Po ostatnim wpisie dostało mi się od logistyków. Najlepiej odda to fragment listu, który otrzymałem od jednego z oficerów:
„(…) Serdecznie Panu dziękują za “bardzo ciepłą wzmiankę” o moich chłopakach z NSE. (…) Mógł sobie Pan podarować informację o pododdziale. Zabrzmiało to w tekście jak obelga. Fakt, przyznaję, chłopak, aby ściemnić laskę, posunął się aż do śmieszności i zrobił z siebie pajaca, ale czy Pan nigdy nie ściemniał lasek na “opowieści drzewa sandałowego”? (…) Czy lubi Pan wbijać nóż i dyskredytować innych? Wie Pan już przecież, że wojsko to machina, w której potrzebni są różni specjaliści i każdego trzeba cenić, bo się od siebie wzajemnie zależy…”.
A oto moja odpowiedź:
„(…) Moją intencją nie było obśmiewanie NSE. Nie nabijam się też ze “sztaboli”, straży pożarnej i innych służb, których zadnia nie wymagają operowania w polu. Nie musi mnie Pan przekonywać, jak ważną, choć rzeczywiście często niedostrzegalną robotę wykonują pracujący na takich etatach ludzie. “Byłem, widziałem”, daję też temu wyraz na blogu. (…) Cóż mam jednak począć, skoro po pierwsze, byłem świadkiem historii, którą opisałem, a po drugie (i najważniejsze – tworzę przecież pewien całościowy obraz misji), jest ona elementem dość powszechnego zjawiska, występującego w ogólnie pojętym wsparciu, także w NSE? Autocenzura, przemilczenie, tabu? Zabiłbym w ten sposób swój podstawowy atut, jakim jest wiarygodność, rozumiana także jako niezamykanie się na tematy niewygodne. (…) Nie ja jestem pana adwersarzem, tylko ci – jak trafnie Pan to ujął – “pajace”, którzy psują wizerunek formacji, narażają ją na lekceważenie ze strony innych, zwłaszcza bojowych komponentów”.
Publikuję tę korespondencję, gdyż chcę dać jasny obraz swoich intencji.
A żeby nie było, że skupiam się tylko na działaniach bojówki – oto filmik, którego niezbyt widoczni bohaterowie też nie muszą opuszczać baz. Choć przyznać trzeba, że chłopakom od Dan łatwiej niż logistykom zaznaczyć swoją obecność. Bo gdy oni działają, wie o tym cała okolica…
Fot. Marcin Wójcik
U jak udawanie
- Przepraszam, ale miałem dziś ciężki dzień – głos chłopaka pochylającego się w stronę monitora rzeczywiście brzmiał kiepsko. – Było grubo… – stwierdził tamten, czym natychmiast przyciągnął moją uwagę.
Wychyliłem się zza ścianki „mojego” stanowiska komputerowego i zajrzałem przez ramię „siedzącego na Skypie” żołnierza. Mimo niewyraźnego obrazu dało się dostrzec, że jego rozmówczynią była młoda, atrakcyjna dziewczyna. Chyba nie żona, zważywszy na puste miejsce na palcu chłopaka.
- Byliśmy dzisiaj w jednej wiosce – mój sąsiad ściszył głos, choć ta konspiracja zdawała się być niepotrzebna. Reszta użytkowników kafejki sprawiała wrażenie zbyt zajętych swoimi sprawami, by wsłuchiwać się w rozmowy kolegów. – Taki normalny patrol… – kontynuował tamten, po czym nastąpiła opowieść o rzeczywiście nudnym wyjeździe, zakończonym jednak niezłymi fajerwerkami. – I wtedy poleciały na nas erpegi, wiesz, takie granatniki, rury, wystrzeliwane z ramienia. Siedziałem na otwartym włazie, jeden przeleciał, mówię ci, jakieś 2-3 metry ode mnie. Mało się nie zesrałem…
„Taaak” – pomyślałem sobie, wówczas już nieźle rozbawiony. W międzyczasie dostrzegłem bowiem naszywkę NSE na mundurze chłopaka. Ów dzielny w swej opowieści logistyk najzwyczajniej w świecie „walił ściemę”. Dam sobie rękę uciąć, że w trakcie swojego pobytu na misji raz tylko opuścił bazę w Ghazni – gdy wyjeżdżał do domu. Taki etat, takie obowiązki.
„Wkurzają mnie ci szeregowcy i podoficerowie, którzy płaczą do telefonów czy komputerów, że dzisiaj znów musieli spalić jakąś afgańską wioskę. Mam ochotę wyrwać im słuchawki. (…) Najgorsze, że kobiety wierzą w te koszmarne ściemy” – zwierzał mi się kiedyś w mailu jeden z oficerów VI zmiany.
Lecz by nie zatracić proporcji – udawanie nie jest wyłącznie domeną żołnierzy niższych stopniem. Znam przypadki organizowania patroli w bliskie okolice bazy w mocno oficerskim składzie – nie tylko dla wyrobienia „mini-maksów”, ale również po to, by narobić sobie zdjęć „na bojowo”, takich bez tła w postaci t-walli, worków z piaskiem czy hesco.
Nieuczciwą jest opinia, że Polacy tylko siedzą w bazach i tak upływa im czas afgańskiej misji – wielokrotnie pisałem o tym na blogu. Jednak tych ganiających w polu jest najwyżej kilkuset. Tymczasem gdy zmiana wraca do kraju, okazuje się, że zmęczonych wojną weteranów jest zwykle znacznie więcej…
* * *
Zachęcam do obejrzenia filmiku o jednych z tych, którzy nie muszą udawać.
Z archiwum bloga
T jak trauma
Od razu przyznaję – nie wiem, ilu żołnierzy zeszłorocznej, letniej zmiany, ma objawy pomisyjnej traumy. Pierwsze niepokojące informacje zaczęły do mnie docierać w styczniu tego roku – dwa miesiące po powrocie VII zmiany do domu. W sumie było ich na tyle dużo, że dziś niczego nie ryzykuję, pisząc, iż wybrana przeze mnie historia ilustruje całkiem spory problem.
„Na początku było rewelacyjnie, ale po kilku dniach zaczęły się u mojego Zielonego nieprzespane noce. Kładł się, przez godzinę przewracał z boku na bok. Na chwilę łapał sen, potem zrywał się gwałtownie. Resztę nocy spędzał na kompie, grając w ogłupiające gierki. Gdy robiło się jasno, wracał do łóżka i zasypiał na 2-3 godziny” – pisze żona jednego z misjonarzy.
Kobieta zgodziła się na publikację – oto dalsza część cytowanego listu:
„Ten poranny sen trzymał go jakoś na nogach, problem zaczął się, gdy wrócił do pracy. Na jednostce musiał być od rana, spać się nie dało. Gdy wracał do domu, był nie do zniesienia. Krążył poirytowany, z małymi, czerwonymi oczkami, (…) ciągle się czepiał. Wiedziałam, że ma to związek z Afganem, prosiłam, by spotkał się z psychologiem. Poszedł tylko do normalnego lekarza, który dał mu jakieś prochy nasenne” – relacjonuje autorka listu.
„Roś” – jak nazywa męża – źle reagował na leki. Gdy brał zalecane dawki, nie działały, gdy sięgał po więcej, budził się otępiały, jeszcze bardziej nie do życia.
„Zaczął pić, a po pijaku wypominać, że go zdradzałam, jak był w Afganistanie. Przełykałam upokorzenia, wybaczałam. (…) I cały czas prosiłam, żebyśmy porozmawiali, żeby opowiedział mi, co tam się stało, czemu tak się zmienił. Odganiał się ode mnie jak od natrętnej muchy…”.
Którejś nocy „Zielony” nie wrócił do domu.
„Nie odbierał komórki, żaden z kumpli nie wiedział, gdzie on jest. Znalazł się nad ranem, w garażu, koszmarnie skacowany. Płakał. (…) Coś w nim pękło. Przytulił mnie, a potem zaczął opowiadać…”.
Bohater wpisu miał powody do traumy; mniejsza o szczegóły, obiecałem tej rodzinie anonimowość, zwłaszcza, że „Roś” leczy się teraz psychiatrycznie. O terapii nie poinformował przełożonych, nie powiedział też nic kolegom, bojąc się łatki „czubka” i zwolnienia z armii.
„Jest prawie taki sam jak kiedyś – pisze jego żona. (…) Marcinie, wiem, że moja historia nie jest spektakularna. Że nie ma w niej krwi i fizycznego bólu, bo mój mnie ani razu nie pobił, a sam nie próbował się zabić. Ale wykorzystaj ją, bo wiem, że są dziewczyny, które mają dużo gorzej. Może ktoś to przeczyta i zacznie dostrzegać problem?”…
* * *
W trakcie VII zmiany zginęło 6 żołnierzy, a setka została ranna. To jednak tylko dane ogólnie znane. Z tych mniej dostępnych wynika, że drugie tyle żołnierzy wróciło do kraju przed czasem z tzw.: powodów osobistych. W większości przypadków oznaczało to, że nie dawali sobie rady z obciążeniami misji.
Biorąc pod uwagę liczbę zabitych, rannych i zrotowanych, kontyngent stracił 10 proc. ludzi. W „bojówce”, a to ta ucierpiała najbardziej, były pododdziały, w których straty sięgały 50 proc. stanów…
W Warriorze bez zmian
Poobiednie leżenie na kojach przerwał odgłos wybuchu. Barak zadrżał w posadach, leżący obok kolega, zaniepokojony, podniósł głowę.
- To Dany – powiedział inny, przypominając, że kilkadziesiąt minut wcześniej przez megafony zapowiadano fire-testy potężnych haubico-armat.
Jak na zamówienie rozległ się kolejny strzał, później jeszcze jeden. Gdybyśmy mieli półki, ich zawartość pewnie wylądowałaby na podłodze.
- A ten nawet się nie ruszył… – jeden z żołnierzy wskazał na zwiniętego w kłębek, śpiącego w najlepsze mężczyznę.
- Ba, z Warriora – przypomniał z uśmiechem drugi.
Rzeczywiście, nasz śpiący kolega zjechał do Ghazni tylko na chwilę – sprawy rodzinne spowodowały, że musiał lecieć do Polski; teraz czekał na przerzut do Bagram. O takich jak on – żołnierzach z „rakietowego miasteczka” – mówi się w kontyngencie, że „byle ostrzał ich nie rusza”. No cóż, chłopcy mają czas, by się przyzwyczaić, skoro na każdej zmianie ta w sumie niewielka baza jest celem co najmniej kilkudziesięciu ataków rakietowych…
W tym roku „sezon na Warriora” zaczął się pod koniec marca, ostrzałem nowopowstałego helipadu. I trwa w najlepsze.
- Talibowie publicznie zapowiedzieli wiosenną ofensywę, chłopaki z Warriora odczuwają to najbardziej – mówi mi jeden z oficerów.
Ta baza jest jakaś felerna – pisała w komentarzu na blogu żona jednego z żołnierzy. Dlaczego talibowie bezkarnie podchodzą i strzelają? Nie ma sprzętu, który by ich wypatrzył?
Jest. Ale z położonej przy bazie „góry szpiega” nie sposób „skanować” całego sąsiedztwa – widok przesłaniają okoliczne wzgórza. Polacy już jakiś czasu temu postulowali, by w znajdujących się przy nich wioskach – m.in. Latif i Szinkej – zainstalować posterunki policji, a na samych wzniesieniach punkty obserwacyjne. Jednak stacjonująca w dystrykcie ANP nie ma zbyt wielu ludzi.
Zresztą, nawet gdyby afgańscy policjanci pojawili się we wszystkich osadach w promieniu kilkunastu kilometrów od Warriora, nie stanowiłoby to wystarczającej gwarancji. Kilka tygodni temu wyczyszczono szeregi ANP w dystrykcie Gelan z kilkunastu funkcjonariuszy podejrzanych o różne przestępstwa, w tym o kontakty z talibami. Byłoby jednak naiwnością wierzyć, że tym samym wyeliminowano problem inwigilacji tych struktur przez rebeliantów.
Wychodzi więc na to, że w kierunku Warriora poleci jeszcze wiele żelastwa…