“zAfganistanu.pl” – książka już wkrótce
A tak wygląda okładka. Czekam na Wasze opinie.
Wszystkich zainteresowanych informacjami na temat książki zapraszam na fanpejdża na Facebooku.

Autorem grafiki jest Jan Rypulak/fot. Marcin Ogdowski
Najciemniej pod latarnią

Wysadzanie zarekwirowanych w talibskich magazynach elementów wykorzystywanych do produkcji IED. Zdjęcie z listopada 2010 roku/fot. Adam Roik
Patrol sił szybkiego reagowania miał nie lada zagwozdkę. Poderwani do akcji żołnierze wyruszyli z Ghazni nie po to, by pomóc zaatakowanym kolegom. Dyżurujący na tak zwanej „kurwie” (od skrótu QRF) wojskowi otrzymali zadanie odnalezienia… samolotu. A konkretnie – bezzałogowego aparatu, który „urwał się” operatorowi i upadł nieopodal bazy.
- Zadanie wydawało się być proste – wystarczyło wyjechać z bazy, skręcić w otaczającą ją gruntową drogę i odnaleźć leżący gdzieś samolot – opowiada jeden z żołnierzy. – No i tyle teorii – tego, co się wydarzyło, nie przewidywał nikt z nas.
Samolot rzeczywiście spadł blisko muru, lecz zaopiekowali się nim kwaterujący w budynku obok afgańscy ochroniarze. W takich to okolicznościach zawędrowali do nich Polacy.
W zamian za zwrot aparatu Afgańczycy zażądali prezentu, co spotkało się z nieoczekiwaną reakcją – nasi mundurowi zarządzili przeszukanie pomieszczeń. Znaleziony arsenał bynajmniej nie pasował do profilu działalności ochroniarzy. Mniejsza o 65 tys. sztuk amunicji, czy ponad 300 granatów. W ochroniarskim magazynie zalegało również ponad 70 kilogramów tak zwanej srebrzanki – saletry amonowej, wymieszanej z paliwem lub sproszkowanym aluminium, stanowiącej silny ładunek wybuchowy, wykorzystywany do produkcji „ajdików”.
Do zdarzenia doszło kilkanaście dni temu. Gdy mi o nim opowiedziano, przypomniało mi się stare porzekadło – że najciemniej pod latarnią.
Coś na rzeczy jest…

Używany przez Polaków mini-samolot bezzałogowy/fot. Adam Roik
Kanibalizacja jest ok

Rosomak po najechaniu na IED... Zdjęcie ze specjalną dedykacją dla tych, którzy twierdzą, że "Polacy w Afganistanie są na wakacjach"/fot. z archiwum autora blogu
Nie ma już wraków dwóch rosomaków, które straszyły w bazie Giro – oba transportery zostały zniszczone. Najpierw wyciągnięto z nich wszystko, co nadawało się do użycia, resztę rozkręcono do najdrobniejszych elementów i wysadzono. Wielkie bum miało miejsce pod koniec minionego tygodnia.
Wspominam o tym w nawiązaniu do poprzedniego wpisu. Okazuje się bowiem, że nie każdy zniszczony „rosiek” trafia z powrotem do kraju; czasem jest to nieopłacalne i zbyt niebezpieczne (o ile konwojowanie wraku z Ghazni na lotnisko w Bagram jest relatywnie bezpieczne, o tyle ciągnięcie go z Giro byłoby narażaniem ludzi na niepotrzebne ryzyko).
Ale to nie wszystkie informacje związane z tym tematem. Bo oto dowiedziałem się, że dowództwo polskiego kontyngentu w Afganistanie wcale nie zakazuje kanibalizacji sprzętu. Ba, wręcz ją zaleca.
„Tak zwana kanibalizacja techniczna uszkodzonego sprzętu, to normalne i planowe działanie, które ma na celu zapewnienie jak najwyższego poziomu sprawności uzbrojenia i sprzętu wojskowego (UiSW) w tym KTO Rosomak” – napisał mi mjr Piotr Jaszczuk z Dowództwa Operacyjnego, dodając, że to działanie ekonomicznie uzasadnione. „W ten sposób postępują nie tylko Polacy, ale także żołnierze innych nacji wchodzący w skład sił koalicyjnych ISAF”.
„Wykorzystanie tej metody znacznie przyśpiesza proces odtwarzania zdolności technicznych KTO Rosomak i odbywa się w sposób planowy za wiedzą i aprobatą zarówno Dowództwa Polskich Sił Zadaniowych, jak i Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych oraz Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych” – czytamy dalej we wspomnianym liście. „Pozwala to na utrzymywanie wysokiego poziomu sprawności KTO Rosomak w pododdziałach bojowych, który jest jednym z najwyższych wśród sił koalicji ISAF”.
Hmmm, cieszy zdroworozsądkowe podejście dowództwa. Tylko dlaczego u licha grzebiące we wrakach załogi rosomaków nie miały o nim pojęcia? Rozmawiałem z wieloma „misjonarzami” – zdziwiło ich zapewnienie, że kombinowanie części to „normalne i planowe działanie, odbywające się za wiedzą i aprobatą” wyższych czynników.
Przeczytaj cały list z Dowództwa Operacyjnego, odnoszący się do tematu kanibalizacji.

Pozostałości po interwencji wojsk radzieckich na złomowisku w Bagram/fot. Marcin Ogdowski
Drugie życie z parku sztywnych

Ten rosomak wymagał tylko "drobnych" napraw.../fot. Marcin Ogdowski
Kilka tygodni temu na facebookowym profilu blogu zamieściłem zdjęcie uszkodzonych i porzuconych transporterów – „pamiątek” po radzieckiej interwencji. „Podobnie będzie po obecnej?” – dopytywał się jeden z użytkowników. Nie będzie. Uszkodzonego sprzętu nie porzuca się w polu – każdy zniszczony rosomak ściągany jest do bazy, gdzie trafia na złomowisko, zwane przez żołnierzy trupiarnią lub parkiem sztywnych. Później zaś wywożony jest do Polski.
- Krótki okres pomiędzy przyciągnięciem uszkodzonego wozu a przetransportowaniem go dalej, intensywnie wykorzystywany jest do wykręcania wszystkiego, czego jakimś cudem we własnym rosomaku zabrakło. I tak wykręca się uchwyty, lusterka, kratki wlotów powietrza, zamienia siedzenia, radia, anteny… wszystko! – opowiada członek jednej z załóg rosomaka. – Każda załoga służąca w Afganistanie wcześniej czy później zmuszona jest do odwiedzenia złomowiska.
Ów proceder znany jest pod hasłem kanibalizacji. Oficjalnie zakazany, nieoficjalnie kwitnie w najlepsze. Dlaczego? Bo choć wysłaliśmy wojsko na wojnę, nawet tam toczy je rak biurokracji. Jak mówi wspomniany wojskowy, utrata nawet najdrobniejszej części wymaga “wyprodukowania” czterech kartek A4: meldunku dowódcy plutonu, meldunku dowódcy kompanii, oświadczenia „odpowiedzialnego za szkodę” oraz oświadczenia świadka. Czasem lepiej więc „skombinować” brakujący element. Zwłaszcza że:
- Proces zamawiania i dostarczenia części z Polski do Afganistanu trwa nawet do 9-10 miesięcy – twierdzi członek załogi rosomaka.
Dla porządku dodam, że pojedyncza zmiana kontyngentu stacjonuje u podnóża Hindukuszu przez 6 miesięcy…

To właśnie to zdjęcie wywołało komentarz użytkownika/fot. Adam Roik