“zAfganistanu.pl” – książka już wkrótce
A tak wygląda okładka. Czekam na Wasze opinie.
Wszystkich zainteresowanych informacjami na temat książki zapraszam na fanpejdża na Facebooku.
Najciemniej pod latarnią
Patrol sił szybkiego reagowania miał nie lada zagwozdkę. Poderwani do akcji żołnierze wyruszyli z Ghazni nie po to, by pomóc zaatakowanym kolegom. Dyżurujący na tak zwanej „kurwie” (od skrótu QRF) wojskowi otrzymali zadanie odnalezienia… samolotu. A konkretnie – bezzałogowego aparatu, który „urwał się” operatorowi i upadł nieopodal bazy.
- Zadanie wydawało się być proste – wystarczyło wyjechać z bazy, skręcić w otaczającą ją gruntową drogę i odnaleźć leżący gdzieś samolot – opowiada jeden z żołnierzy. – No i tyle teorii – tego, co się wydarzyło, nie przewidywał nikt z nas.
Samolot rzeczywiście spadł blisko muru, lecz zaopiekowali się nim kwaterujący w budynku obok afgańscy ochroniarze. W takich to okolicznościach zawędrowali do nich Polacy.
W zamian za zwrot aparatu Afgańczycy zażądali prezentu, co spotkało się z nieoczekiwaną reakcją – nasi mundurowi zarządzili przeszukanie pomieszczeń. Znaleziony arsenał bynajmniej nie pasował do profilu działalności ochroniarzy. Mniejsza o 65 tys. sztuk amunicji, czy ponad 300 granatów. W ochroniarskim magazynie zalegało również ponad 70 kilogramów tak zwanej srebrzanki – saletry amonowej, wymieszanej z paliwem lub sproszkowanym aluminium, stanowiącej silny ładunek wybuchowy, wykorzystywany do produkcji „ajdików”.
Do zdarzenia doszło kilkanaście dni temu. Gdy mi o nim opowiedziano, przypomniało mi się stare porzekadło – że najciemniej pod latarnią.
Coś na rzeczy jest…
Kanibalizacja jest ok
Nie ma już wraków dwóch rosomaków, które straszyły w bazie Giro – oba transportery zostały zniszczone. Najpierw wyciągnięto z nich wszystko, co nadawało się do użycia, resztę rozkręcono do najdrobniejszych elementów i wysadzono. Wielkie bum miało miejsce pod koniec minionego tygodnia.
Wspominam o tym w nawiązaniu do poprzedniego wpisu. Okazuje się bowiem, że nie każdy zniszczony „rosiek” trafia z powrotem do kraju; czasem jest to nieopłacalne i zbyt niebezpieczne (o ile konwojowanie wraku z Ghazni na lotnisko w Bagram jest relatywnie bezpieczne, o tyle ciągnięcie go z Giro byłoby narażaniem ludzi na niepotrzebne ryzyko).
Ale to nie wszystkie informacje związane z tym tematem. Bo oto dowiedziałem się, że dowództwo polskiego kontyngentu w Afganistanie wcale nie zakazuje kanibalizacji sprzętu. Ba, wręcz ją zaleca.
„Tak zwana kanibalizacja techniczna uszkodzonego sprzętu, to normalne i planowe działanie, które ma na celu zapewnienie jak najwyższego poziomu sprawności uzbrojenia i sprzętu wojskowego (UiSW) w tym KTO Rosomak” – napisał mi mjr Piotr Jaszczuk z Dowództwa Operacyjnego, dodając, że to działanie ekonomicznie uzasadnione. „W ten sposób postępują nie tylko Polacy, ale także żołnierze innych nacji wchodzący w skład sił koalicyjnych ISAF”.
„Wykorzystanie tej metody znacznie przyśpiesza proces odtwarzania zdolności technicznych KTO Rosomak i odbywa się w sposób planowy za wiedzą i aprobatą zarówno Dowództwa Polskich Sił Zadaniowych, jak i Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych oraz Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych” – czytamy dalej we wspomnianym liście. „Pozwala to na utrzymywanie wysokiego poziomu sprawności KTO Rosomak w pododdziałach bojowych, który jest jednym z najwyższych wśród sił koalicji ISAF”.
Hmmm, cieszy zdroworozsądkowe podejście dowództwa. Tylko dlaczego u licha grzebiące we wrakach załogi rosomaków nie miały o nim pojęcia? Rozmawiałem z wieloma „misjonarzami” – zdziwiło ich zapewnienie, że kombinowanie części to „normalne i planowe działanie, odbywające się za wiedzą i aprobatą” wyższych czynników.
Przeczytaj cały list z Dowództwa Operacyjnego, odnoszący się do tematu kanibalizacji.
Drugie życie z parku sztywnych
Kilka tygodni temu na facebookowym profilu blogu zamieściłem zdjęcie uszkodzonych i porzuconych transporterów – „pamiątek” po radzieckiej interwencji. „Podobnie będzie po obecnej?” – dopytywał się jeden z użytkowników. Nie będzie. Uszkodzonego sprzętu nie porzuca się w polu – każdy zniszczony rosomak ściągany jest do bazy, gdzie trafia na złomowisko, zwane przez żołnierzy trupiarnią lub parkiem sztywnych. Później zaś wywożony jest do Polski.
- Krótki okres pomiędzy przyciągnięciem uszkodzonego wozu a przetransportowaniem go dalej, intensywnie wykorzystywany jest do wykręcania wszystkiego, czego jakimś cudem we własnym rosomaku zabrakło. I tak wykręca się uchwyty, lusterka, kratki wlotów powietrza, zamienia siedzenia, radia, anteny… wszystko! – opowiada członek jednej z załóg rosomaka. – Każda załoga służąca w Afganistanie wcześniej czy później zmuszona jest do odwiedzenia złomowiska.
Ów proceder znany jest pod hasłem kanibalizacji. Oficjalnie zakazany, nieoficjalnie kwitnie w najlepsze. Dlaczego? Bo choć wysłaliśmy wojsko na wojnę, nawet tam toczy je rak biurokracji. Jak mówi wspomniany wojskowy, utrata nawet najdrobniejszej części wymaga “wyprodukowania” czterech kartek A4: meldunku dowódcy plutonu, meldunku dowódcy kompanii, oświadczenia „odpowiedzialnego za szkodę” oraz oświadczenia świadka. Czasem lepiej więc „skombinować” brakujący element. Zwłaszcza że:
- Proces zamawiania i dostarczenia części z Polski do Afganistanu trwa nawet do 9-10 miesięcy – twierdzi członek załogi rosomaka.
Dla porządku dodam, że pojedyncza zmiana kontyngentu stacjonuje u podnóża Hindukuszu przez 6 miesięcy…