Spartańska Ariana
"Przeraża nas perspektywa nadchodzącej zimy" - piszą żony żołnierzy/fot. Marcin Wójcik
W Arianie – „najmłodszej” polskiej bazie – nie dzieje się najlepiej. Kto na bieżąco śledzi sytuację w Afganistanie, ten wie o wzmożonej aktywności talibów wokół tego miejsca. Tym razem jednak nie o kwestie militarne chodzi. Oto fragment listu, który kilka dni temu otrzymałem od kobiet stacjonujących w Arianie żołnierzy:
„Dużo słyszałyśmy o trudnych warunkach, w jakich na co dzień muszą żyć nasi żołnierze. Spanie w namiotach, często bez ogrzewania (grzałki są stare i często się psują), czy kąpanie się w lodowatej wodzie i do tego niewielka liczba (bo „aż” 4) pryszniców (które są przeznaczone dla ponad 100 osób) – to tylko mała część trudności, jakie codziennie dotykają misjonarzy z Ariany. Zbliża się okres wysyłania paczek do Afganistanu. Żołnierze również mają możliwość przesłania upominku swoim rodzinom. Okazuje się jednak, że nie wszyscy. W Arianie problemy zaczynają się już na samym początku, czyli na niemożności zdobycia odpowiedniego pudełka”.
Od razu śpieszę z wyjaśnieniami, by nie dostarczyć ubawu złośliwcom, którzy będą sobie używać na „miękkim wojsku” – to nie żołnierze się skarżą.
„Wiedziałyśmy, że Ariana jest nową bazą, która dopiero się rozwija, ale same byłyśmy ciekawe warunków, jakie tam panują” – czytamy we wspomnianym liście. „I naszych mężczyzn próbowałyśmy trochę o to podpytać. List napisałyśmy z własnej inicjatywy (…), bo bardzo martwimy się nich. Czujemy niepokój, a zarazem złość wiedząc, że misjonarze w innych bazach mają o wiele lepszą sytuację. Boimy się, że oni będą musieli żyć w tych spartańskich warunkach przez najbliższe pół roku. Przeraża nas perspektywa nadchodzącej zimy i naszych żołnierzy śpiących w namiotach z popsutym ogrzewaniem”.
Drogie Panie – problem nagłośniony. Teraz inicjatywa leży po stronie MON-u.
Podróż powrotna

Śmigłowiec asysty honorowej/fot. Adam Roik
Ciała poległych żołnierzy, nawet jeśli ci nie stacjonowali w Ghazni, zawsze trafiają do głównej polskiej bazy. Dopiero stamtąd – po uroczystym pożegnaniu – są transportowane do Bagram. Do kraju przewozi się je, korzystając z amerykańskiego transportu, co zwykle oznacza konieczność wysłania polskiego samolotu do Niemiec, do bazy Ramstein.
Kto oglądał film „Podroż powrotna” z Kevinem Baconem w roli głównej, ten wie, że w przypadku Amerykanów trudno mówić o bezpośredniej drodze do domu. Szczątki żołnierza transportowane są czasem nawet kilkoma samolotami. I choć z pewnością jest to kłopotliwe, bywa również źródłem silnych wzruszeń. Oto fragment listu, jaki otrzymałem od żołnierza, który asystował w drodze do Polski ciału poległego w czerwcu 2011 roku Jarosława Maćkowiaka:
„Lecieliśmy z Bagram do Kataru i powiem Ci, że pomimo tego, iż w Afganistanie było oficjalne pożegnanie, to w Katarze, gdzie miał nastąpić zwykły przeładunek trumny, zorganizowano uroczystą zbiórkę, był kapelan i przeprowadzenie zwłok do drugiego samolotu w asyście honorowej. Mówię Ci, przyszło naprawdę dużo osób”.
Nie Polaków, nie tylko mundurowych, wielu cywilnych pracowników lotniska – dodam od siebie.
– Takie gesty nie tylko dla rodziny, ale również dla nas, pozostałych żołnierzy, mają znaczenie – przyznał mi kiedyś kolega w mundurze, gdy rozmawialiśmy o „Podroży powrotnej”, w której jest scena bliźniaczo podobna do tej z cytowanego listu. – Jeśli zwykłych, obcych ludzi potrafi wzruszyć nasza śmierć, to cała ta robota zdaje się mieć trochę większy sens – wyjaśniał.
I choć zabrzmiało to mocno patetycznie, wiem, że było autentyczne. Wojskowi, jakkolwiek zrobieni z twardszej gliny, wykazują wielką słabość do patosu, zwłaszcza w obliczu śmierci kolegów. I zwykle nie ma w tym nic z aktorstwa…
* * *
Powyższy fragment jest częścią rozdziału „H jak hołd” mojej książki pt.: „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Książkę już od jutra znajdziecie w księgarniach.
Zaś tytułem wyjaśnienia – wybrałem ów fragment, gdyż po śmierci Mariusza Deptuły wiele osób zwróciło się do mnie z pytaniem, jak wygląda ostatnia droga polskiego żołnierza.
Poniżej filmowa zajawka książki
To jest, kurczę, poświęcenie…

Chwila przerwy w trakcie patrolu/fot. Szczepan Głuszczak
- Na ułożonych pod hesco bagażach wygrzewamy się w świecącym przyjemnie słońcu, czekając na porę naszego wylotu. Plan pada gdzieś koło 12., gdy z amerykańskiego szpitala wybiega kilka osób w stronę helikopterów Black Hawk z czerwonym krzyżem na boku – tak zaczyna swą opowieść o wydarzeniach z 23 października żołnierz, który tego dnia oczekiwał na helipadzie na przerzut do Sharany. To były jego ostatnie chwile w Ghazni po ponad sześciu miesiącach służby. Jak się okazało, niezwykle dramatyczne.
- To załogi Medevac – kontynuuje wojskowy, ujawniając kulisy akcji ratunkowej Mariusza Deptuły i pozostałych, rannych żołnierzy. – Wiemy, że zaczyna się dziać coś niedobrego. Po kilku minutach rozkręcania śmigieł maszyny wzbijają się w powietrze. Plączące się po głowie domysły – dokąd mogą lecieć, czy na północ, na Zana Khan, gdzie od kilku dni przebywają nasi zmiennicy, czy w innym kierunku – rozwiewają się, gdy “śmigła” zakręcają na południe, w stronę Giro. Kilkanaście minut później są z powrotem.
- Gotowe karetki, jedna amerykańska i jedna polska, czekające od kilku minut na ich przylot, zaraz przyjmą pierwsze nosze – relacjonuje. – Zaczyna się bieganina. Widzę jedne nosze, na nich wciąż reanimowanego człowieka, chyba Polaka. Kroplówka w ręce ratownika, ciągła, żmudna i wykonywana w pocie czoła reanimacja, ciągły masaż serca. W helikopterze, w trakcie wyciągania noszy, podczas ich przenoszenia do karetki, w samej karetce też… Poświęcenie kobiety, która próbuje reanimować rannego, to coś, co… kurczę, sam nie wiem, jak to opisać. Żeby z takim poświęceniem próbować ratować człowieka…
- Z drugiego „śmigła” wynoszą trzy pary noszy, widać tylko kamizelki i niewiele więcej. Wszyscy się śpieszą, ranni umieszczani są w karetkach i już po chwili gnają w kierunku szpitala, a „śmigła” wzbijają się po raz drugi. Nasz lot się opóźnia, ale teraz, za przeproszeniem, mam go w dupie – nie kryje emocji misjonarz.
- Niewiele jeszcze wiemy, ale nie wygląda to przyjemnie. Jest kupa rannych, jeden Polak zmarł, prawdopodobnie ten, którego próbowano na naszych oczach reanimować… – kończy relację wojskowy. Chwilę później, na długo zanim informacja o śmierci Mariusza Deptuły staje się oficjalna, odlatuje z Ghazni.
* * *
Nie bez powodu wspominam Mariusza Deptułę. Otóż kilka dni temu powstał klip poświęcony pamięci Polaków poległych w Afganistanie. Jego autorem jest dziennikarz TVP, Rafał Stańczyk, z którym miałem okazję dzielić trudy reporterskiej wyprawy do Afganistanu latem 2009 roku. Autorem zdjęć jest Rafał Szendzielarz, piosenkę śpiewa znany miłośnikom spadochroniarstwa i wojskowości zespół “Czasza”.
- Zdjęcia powstały w czasie dwumiesięcznego pobytu z V zmianą. Miałem niepowtarzalną okazję być naprawdę blisko codziennego życia naszych żołnierzy, od rutyny w bazie, po walkę z talibami – opowiada Stańczyk.
- Pozdrowienia dla wszystkich rewelacyjnych ludzi, których spotkałem w Afganie na swej drodze – dodaje reporter.
Przyklaskując idei, chciałby zaprezentować ów klip. Co o nim sądzicie?