Rzecz o „społecznych nieużytkach”

Państwo musi dbać o żołnierzy nie tylko wtedy, gdy wysyła ich na wojnę...fot. Szczepan Głuszczak
Kilka dni temu rozmawiałem z kolegą, który został ranny w Afganistanie. Chłopak już nigdy nie wróci do służby, bo wojna zmieniła go w inwalidę. I „społecznego nieużytka” – jak nazwał sam siebie, nie kryjąc, że jest w nim więcej żalu niż autoironii.
- Najgorzej jest, gdy słyszysz, że dobrze ci tak… – mówił.
Nie on jeden zetknął się z takim traktowaniem. Jak napisałem w książce:
“wielu rannych żołnierzy – w wielu sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju – miało do czynienia z komentarzami typu: „A po coś tam pojechał?”, „Zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz”. Pomijam fakt obrzydliwej psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa – popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) – jest po prostu oderwany od rzeczywistości. Gdy wiosną 2003 roku formowano pierwszy polski kontyngent do Iraku, Amerykanie zaproponowali współfinansowanie żołnierskich uposażeń. Rząd w Warszawie – i chwała mu za to – uniósł się honorem i za tego rodzaju pomoc podziękował. Tak jak wówczas, tak i dziś, żołnierzom na wojennej misji płaci wyłącznie ich własne państwo, co nijak ma się do definicji najemnictwa”.
Ale z drugiej strony jest też niestety tak, że owo państwo samo – po trosze – inwalidów jak najemników traktuje. Bo nie wystarczy dać im protezy, wózki czy kursy rehabilitacyjne. Rzecz w tym, że brakuje sensownego programu aktywizacji weteranów. Tymczasem możliwość darmowego przekwalifikowania się i pomoc w znalezieniu pracy na cywilnym rynku, to najlepsze sposoby na powrót do w miarę normalnego życia. Życia, dla którego alternatywą są cztery ściany domu, marna renta i rosnąca frustracja z powodu własnych niedyspozycji…
A teraz odrobina pozytywów – mój rozmówca dał sobie radę, znajdując zatrudnienie w rodzinnym przedsiębiorstwie. I choć nadal wiele w nim żalu, jest na najlepszej drodze do odbudowania poczucia własnej wartości.
I kolejna rzecz – kilkanaście dni temu miałem spotkanie autorskie w krakowskim liceum nr 25. Poznałem tam młodych ludzi, którym daleko do tak częstej wśród ich rówieśników pogardy dla walczących w Afganistanie żołnierzy. Ufam, że już wkrótce będzie o nich głośno, bo młodziaki nie tylko składają deklaracje – na Facebooku założyli społeczność „Serca na froncie”, organizują spotkania edukacyjne i wysyłkę kartek świątecznych do żołnierzy. A to tylko początek… Tak czy inaczej, daję słowo – po rozmowie z nimi byłem mocno podbudowany.
PS. Wybaczcie, że odrywam się od bieżącej sytuacji w Afganistanie. Obiecuję – niebawem blog wróci do starej formuły.