Z wizytą w „Jamie”
- Czerwony – głos porucznika w słuchawce zdradzał już znużenie. Chodziło mu o status medevac, oznaczający zakaz prowadzenia działalności operacyjnej poza bazą. Przez kilka ostatnich godzin – na zmianę z Adamem, operatorem Combat Camery – bombardowaliśmy oficera telefonami, mając nadzieję, iż wreszcie usłyszymy magiczne słowo „zielony”. Zamiast tego, po drugiej stronie wciąż padało deprymujące „czekajcie”.
Skoro tak, postanowiliśmy poczekać z oddziałem, z którym mieliśmy wyjechać w teren. I tak trafiliśmy do „Jamy”, pomieszczenia, w którym mieszka kilku żołnierzy „plutonu karnego”. Celowo piszę w cudzysłowie, bo wcale nie chodzi o grupę skazańców – chłopcy nazwali się tak z przekory. O ich przydziale z dumą informuje napis na ścianie budynku oraz na burtach rosomaków.
Kawa, ciastka, męskie pogaduchy – tak minęły nam dobre dwie godziny. Po których Maciek, dowódca „karnego”, oznajmił:
- Zielony.
No to pojechaliśmy.
Wymowna symbolika
Polska załoga już na całego zbiera się do opuszczenia Warriora, korzystając z usług lokalnych firm transportowych. Wczoraj – zatrzymany przez „red medevac” w bazie – oglądałem załadunek kilku kontenerów i pojazdów, które nie byłyby w stanie o własnych siłach dotrzeć do Ghazni (głównie za sprawą niedostatecznego opancerzenia). I właśnie w takich okolicznościach poznałem Dżomagola, który miał przewieźć na swojej lawecie poczciwego stara.
- Jesteś Pakistańczykiem? – spytałem mężczyznę w brązowej skórze, który z jakiegoś powodu wydał mi się mieszkańcem sąsiedniego kraju.
- Nie, nie! – obruszył się tamten. – Jestem Afgańczykiem. Pakistańczyków to ja „bum, bum” – dodał łamaną angielszczyzną, uderzając przy tym pięścią w otwartą dłoń.
Dżomagol okazał się być zawodnikiem afgańskiej kadry w kung-fu i taekwondo. Jego potyczki z Pakistańczykami nie były więc chuligańskimi wybrykami, tylko sportową rywalizacją. Często kończoną sukcesami, o czym świadczyła galeria zdjęć, zdobiąca wnętrze kabiny ciężarówki.
- Nie boisz się jechać czymś takim „hajłejem”? – spytałem, wskazując na cienkie blachy pojazdu.
- Będzie jak bóg chce – odparł krótko tamten.
A skoro o bogu mowa – w tutejszej kaplicy natknąłem się na choinkę i krzyż, wykonane z karabinowych łusek. Łusek od nabojów, które – jak trzeźwo zauważył jeden z żołnierzy – miały komuś przynieść śmierć.
Cóż za wymowna symbolika…
Trochę Warriora
Miał być wyjazd, jest oczekiwanie na lepszą pogodę. A ponieważ nie lubię bezczynności, postanowiłem wyjść na przeciw tym, którzy prosili mnie o zdjęcia Warriora. Zrobiłem je wczoraj, gdy wydawało się, że oto przyszła wiosna. Może i przyszła, ale zaraz się wyniosła…
Wojna psuje od najmłodszych lat
Dzieciaki pojawiły się od razu po otwarciu drzwi pojazdu. Jak zwykle natrętnie domagały się „giftów”, nie zważając na broń, noszoną przez mundurowych obcych.
Chcąc zapewne poprawić swoją pozycję negocjacyjną, zaczęły przekrzykiwać się nawzajem.
- Poland good! „Amerika” kurwa! – zapewniały, podnoszą w górę kciuki.
- Ciekawe, co mówią Amerykanom? – nie krył rozbawienia jeden z moich mundurowych towarzyszy. – Pewnie to samo, tylko na odwrót – dodał.
- Pewnie tak – uśmiechnąłem się pod nosem, choć zaraz potem przyszła refleksja, że w sumie to nic fajnego, że dzieciaki chcą się w ten sposób przypodobać obcym. „Wojna psuje je od najmłodszych lat” – przemknęło mi przez głowę.
Zresztą – nie tylko psuje. Czasem bywa okrutniejsza, jak kilka tygodni temu, gdy grupa dzieciaków znalazła talibską rakietę, która nie doleciała do Warriora. Potraktowanie niewybuchu jako przedmiotu do zabawy skończyło się śmiercią dwójki dzieci…
(Nie)straszny mróz
Dziś, na rozgrzewkę, wczesnoporanny patrol na położone kilka kilometrów od bazy wzgórze obserwacyjne. Po wczorajszych opadach spodziewaliśmy się marszu w śniegu po pas – okazało się, że było go najwyżej po kolana.
Idąc w górę patrzyłem na rozciągający się w dole „hajłej”, niemal po horyzont zawalony ciężarówkami. Stojącymi, miejscami w trzech rzędach, w gigantycznym korku. Śnieg zasypał okoliczny plac postojowy, samochody zatrzymały się więc na drodze.
Ruszając się, nie odczuwałem mrozu, jednak – przyszło mi do głowy – uwięzionym kierowcom niskie temperatury musiały dokuczać. Bo przecież aut na rozruchu cały czas trzymać się nie da. Okazało się, że pomysłowość Afgańczyków nie zna granic – kierowcy dogrzewają się piecykami na gaz, które służą do gotowania.
O tym, że nie jest to zbyt bezpieczna metoda, przekonuje historia sprzed kilku dni.
- Na bramę przywieźli gościa, kierowcę właśnie – opowiada jeden z żołnierzy. – Gdy otworzyliśmy bagażnik, gdzie go zapakowali, aż poszła para. Facet miał ciężkie oparzenia na pięćdziesięciu procentach ciała. Ponoć gotował zupę…
Po udzieleniu pierwszej pomocy mężczyzna trafił do amerykańskiego szpitala. Niestety, nie przeżył…
A wracając do pomysłowości – Polakom też jej nie brakuje. Robiąc zdjęcia idącym przede mną żołnierzom, w pewnym momencie dostrzegłem, iż jeden z nich niesie… elektryczną farelkę. No cóż, na położonym wysoko posterunku czymś trzeba się podogrzewać.