Uroki wiejskiego życia

Okolice Warriora dziś w okolicach południa/fot. Marcin Ogdowski
- Witamy na wsi – usłyszałem tuż po wylądowaniu w Warriorze. Uśmiechnąłem się pod nosem, świadom korzyści płynących z pobytu „na prowincji”. Z dala od szarży, od której roi się w Ghazni.
Nie przewidziałem, że uroki „wiejskiego życia” to również zamarznięte rury i nieczynne prysznice. Nie bardzo rozumiem, jak w tej sytuacji działają WC-ty (bo działają), ale czy to ważne? Warrior (w którym sypie tak, że niewiele widać), wart jest drobnych niewygód…
PS. Ponoć gdzieś są działające “szałery”. Czas wybrać się na ich poszukiwanie.
Aha, i jeszcze jedno – czym różnią się drzwi w baraku, w którym mieszkam, od tych, które były w Ghazni? Te z “Gazowni” były przesuwne, w “Wariatkowie” zaś są uchylne. W przypadku alarmu znacznie łatwiej je pokonać w biegu do schronu. Bez straty cennych sekund na odsunięcie skrzydła.
W mleku do Warriora

Balon na zdjęciu to tak zwane oko - element systemu obserwacyjnego bazy/fot. Marcin Ogdowski
Kiedy wczoraj popołudniu wróciłem z konwoju, dowiedziałem się, że zaplanowany na następny dzień wylot do Warriora może nie dojść do skutku. Powód? Tak zwany „red medevac”, ogłaszany zawsze wtedy, kiedy pogoda uniemożliwia latanie śmigłowcom medycznym. Wówczas – tak chcą tego procedury – zawiesza się wszelką działalność na zewnątrz baz.
Patrzyłem na piękne, bezchmurne niebo i nie wierzyłem w zapowiedzi meteo.
- Tu są góry, nie zapominaj o tym – upominał mnie kolega w mundurze.
I fakt – rano Ghazni kąpało się w mleku, które zawisło w powietrzu. Na szczęście z helipadu dochodził ryk startujących i lądujących maszyn. Wychodząc z baraku, jak na zamówienie zobaczyłem jedną z nich – chinooka z podwieszoną na linie skrzynią. „Polecę” – rzekłem sobie w duchu, dodatkowo zadowolony z ciekawej fotografii, którą udało mi się pstryknąć.
Miałem rację – dwie godziny później siedziałem na pokładzie „siedemnastki”, którą via Wagez i Ariana dostałem się do Warriora. Trafiłem tu na ostatnią chwilę – już za kilka tygodni bazę całkowicie przejmą Amerykanie.
Bazę, która – choć jeszcze nie skończyła się zima – znów zaczyna uczciwie pracować na miano „rakietowego miasteczka”. Nie dalej jak wczoraj talibowie wystrzelili w jej kierunku rakietę, oficjalnie inaugurując „sezon na ostrzały”. Szczęśliwie „sto siódemka” nie dosięgła bazy…

To był dobry dzień na zdjęcia - w drodze do Warriora udało mi się "ustrzelić" eskortujący naszą "siedemnastkę" Mi-24/fot. Marcin Ogdowski
Śladami Rosjan

Bazę w Wagez (czy jak kto woli Waghez), przez naszych żołnierzy nazywaną Las Vegas, przygotowują amerykańscy logistycy/fot. Marcin Ogdowski
Każdej nocy w Afganistanie zasypiam z książką Rodric’a Braithwaite’a pt.: „Afgańcy”. Tuż przed wylotem dostałem egzemplarz recenzencki tej pozycji, która na rynku wydawniczym pojawi się pod koniec marca. Solidne tomisko traktuje o kulisach radzieckiej interwencji w Afganistanie.
Wspominam o tym nie bez powodu – Wagez, baza do której dotarł mój wczorajszy konwój, jest kolejnym obozowiskiem, powstającym w miejscu dawnej radzieckiej warowni. ISAF konsekwentnie idzie śladami Rosjan i nie zawsze ma to związek z pozostałościami infrastruktury. W Wagez po Armii Radzieckiej zostało jedynie niewysokie obwałowanie.
- Chodzi o lokalizację – przekonywał mnie wczoraj jeden z oficerów, wskazując na pobliski „hajłej”; główną drogę Afganistanu.
Zapewne miał rację, choć ja z niepokojem spoglądałem w przeciwną stronę, gdzie w odległości kilku kilometrów piętrzyło się pasmo gór.
- Będą stamtąd walić – odgadł moje intencje jeden z żołnierzy. – „Szuszak” włoży granat do „mośka”, odwróci się na drugi bok i pójdzie spać. Nie będzie się pierdolił z wstrzeliwaniem, bo miał całe lata na to, by rozpracować, gdzie jest baza.
Afgańskie skrajności

Gdyby nie te wyrwy, "hajłej" można by uznać za bardzo przyzwoitą drogę/fot. Marcin Ogdowski
Nim jeszcze ruszyliśmy, donośne dźwięki muzyki wypełniły wnętrze rosomaka. Posępna choć dynamiczna linia melodyczna od razu zdradziła „Rammstein”. „Chłopaki mają dobry gust” – pomyślałem sobie. Kilka minut później ostre hardrockowe brzmienie ustąpiło smętnym kawałkom Maleńczuka. „Niezły rozrzut” – uśmiechnąłem się pod nosem.
Jakiś czas później podobną skrajność ujrzałem na własne oczy.
Jechaliśmy do Wagez, miejsca, w którym powstaje nowa polska baza – z konwojem logistycznym. „Hajłejem” jak po sznurku – chciałoby się rzec. Niestety, w Afganistanie nic nie jest takie proste. Saperzy kilka razy zatrzymywali kolumnę, by sprawdzić podejrzane miejsca. W jednym z nich wysadzili porzucony granat. O tym, że te środki ostrożności były jak najbardziej na miejscu, świadczyły wyrwy w asfalcie po wcześniej odpalonych ajdikach.
Obserwowałem je z wysokości rosomakowej opelotki, gdy w pewnym momencie na pagórkach w oddali dostrzegłem grupkę dzieciaków. Jedno ze wzniesień potraktowały jako stok i zjeżdżały na śniegu. Nie miały sanek – gdy kilkoro z nich podbiegło do drogi, zobaczyłem, że używają w tym celu jakichś tacek i kawałków wyciętych z plastikowych beczek.
- Ot, dziecięca pomysłowość – powiedziałem do Adama, siedzącego obok operatora Combat Camery. Pstrykałem małolatom kolejne fotki, gdy uświadomiłem sobie wyjątkowość oglądanej sytuacji. Z jednej strony leje po minach-pułapkach, z drugiej – korzystające z uroków zimy (i zimowej przerwy wakacyjnej) dzieciaki…

Z jednej strony wyrwy po minach-pułapkach.../fot. Marcin Ogdowski

... z drugiej małolaty bawiące się na śniegu/fot. Marcin Ogdowski

Konwój oderwał dzieciaki od zabawy/fot. Marcin Ogdowski
Nuda, panie, nuda…

Jest moc... W tle panorama miasta Ghazni/fot. Adam Roik
Gdy dwa dni temu dowiedziałem się, że ominę Bagram, i podczepiony pod oficjalną delegację niemal „z buta” trafię do Ghazni, bardzo mnie to ucieszyło. Byłem pewien, że tym sposobem uniknę atrakcji „Bafu” – siedzenia na tyłku w bazie, urozmaiconego wizytami w PX-ie czy na „hadżi”.
Niestety, co ma wisieć, nie utonie – nuda dopadła mnie w „Gazowni”.
Jak się okazuje, na tej zmianie nie jest tak łatwo dziennikarzowi wcisnąć się w jakiś patrol. Ufając w zapewnienia, że wkrótce będę miał co robić, dziś poszwendałem się trochę po bazie. I jak z nieba spadł mi komunikat szczekaczki, zapowiadający strzelanie z „Dan”. Emocji przy tym niewiele, ale widokowo jest co podziwiać.

Aż zadrżała ziemia.../fot. Marcin Ogdowski