Śnieg i piach
Wróciłem do Polski – wczoraj moja CASA szczęśliwie wylądowała na krakowskich Balicach. Nie obyło się jednak bez przygód.
Początkowo mieliśmy lecieć w poniedziałek z samego rana. Zgodnie z planem, zapakowaliśmy się na stara, który zawiózł nas na płytę lotniska w Bagram. Niestety, skończyło się na kilkudziesięciu minutach siedzenia na niewygodnych, desantowych krzesełkach CASY. W Mazar-i-Sharif – w miejscu, gdzie mieliśmy pobrać paliwo i dodatkowy bagaż – rozpętała się bowiem śnieżna burza i stacjonujący tam Niemcy zamknęli lotnisko.
Kilka godzin później wróciliśmy na płytę – z komunikatów meteo wynikało, że nad „Mazar” już się rozpogodziło. Ale jeszcze w drodze na lotnisko, siedząc na pace stara, mało kto z nas wierzył, że tym razem polecimy. Bo oto burza rozpętała się nad Bagram. Tym razem jednak – dla odmiany – piaskowa. „Afganistan to doprawy fascynujący kraj. W jednym miejscu sypie śnieg, w drugim – rdzawy pył” – przyszło mi wówczas do głowy.
Na szczęście nieco się przetarło i zdołaliśmy wystartować.
Co dalej? Ano wracamy do starego rytmu prowadzenia blogu. Co jakiś czas będę się z Wami dzielił swoimi doświadczeniami, spostrzeżeniami, komentarzami. No i rzecz jasna zdjęciami. Do codziennych, bieżących relacji wrócimy przy okazji następnego wyjazdu.
Zamiast słów trochę zdjęć
Moja wyprawa powoli dobiega końca. Nie będę Wam teraz serwował podsumowań – na to przyjdzie czas. Póki co proponuję serię zdjęć, które powstały w ostatnich kilku tygodniach.
„Inkoming”
Głuche uderzenie gdzieś w oddali nie pozostawiało złudzeń, że ogłoszony chwilę wcześniej alarm nie miał ćwiczebnego charakteru. Kolejny wybuch, a potem dźwięk syren straży pożarnych potwierdziły, że talibom udało się wstrzelić w bazę.
Szczerze mówiąc, to żaden wielki wyczyn – położony w dolinie Baf zajmuje naprawdę sporą przestrzeń. No i w przeciwieństwie do innych afgańskich baz, nie obowiązuje w nim zaciemnienie. Tak naprawdę jest więc wielką jasną plamą – idealnym celem dla nadlatujących z gór rakiet.
„Pozostańcie w schronach” – komunikat z megafonu podtrzymywał alarm, mimo iż przez dłuższy czas nic się nie działo. Miałem na grzbiecie grubą bluzę, którą zdołałem chwycić w locie, ale na tyłku ledwie bokserki. No i bose stopy w klapkach (zresztą, jednym moim, drugim – śpiącego obok żołnierza). Zacząłem marznąć, podobnie, jak wiele innych osób w równie zdekompletowanym odzieniu.
Po kilkudziesięciu minutach byliśmy już zwyczajnie źli. Nie pomagały gorące dziewczyny, wijące się w jakimś teledysku na ekranie laptopa, wziętego do schronu przez jednego z żołnierzy. Ludziom nie chciało się już palić i rozmawiać. Co by nie mówić, był środek nocy – większość z nas tuż przed alarmem po prostu spała.
Nic dziwnego więc, że odbój wymiótł towarzystwo momentalnie.
A Baf? Cóż, nad ranem życie toczyło się po staremu…
Baf czasu rotacji
Wysokie t-walle, otaczające tak zwany hotel – to pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, gdy po ponad rocznej przerwie wylądowałem w „Orle Białym”, polskiej części Bagram. „Znak czasu” – skomentowałem w myślach ów widok, przypominając sobie o napiętej sytuacji wokół bazy.
Zresztą, owo napięcie dało o sobie znać w nocy ze środy na czwartek, tyle że – wstyd się przyznać – działo się to poza moją świadomością. Spałem tak twardo, że nie usłyszałem „inkomingu”, zwiastującego ostrzał. Obudził mnie dopiero komunikat odwołujący alarm. Poprawa postawy przyszła wraz z następną nocą – gdy w okolicach 1.00 znów zawyły syreny, wyrwałem się ze śpiwora i następnych kilkadziesiąt minut spędziłem w schronie.
Mniejsza jednak o ostrzały – temu poświęcę inny wpis. Kolejna różnica, którą zaobserwowałem w „Orle”, ma związek z rotacją. Nigdy dotąd nie widziałem w tym miejscu tylu palet. Wszystkie załadowane bagażami przylatujących do Afganistanu żołnierzy XI zmiany, wkrótce trafią do docelowych baz.
Podobnie, jak nowoprzybyli żołnierze, wyróżniający się swoimi świeżutkimi mundurami, lśniącą bronią i… reklamówkami pełnymi gadżetów z PX-u. Cóż, przed nimi pół roku służby, trzeba się więc zaopatrzyć w niezbędne rzeczy (tylko czemu u licha moi rodacy wykupili wszystkie czarne, 40-litrowe plecaki?).
Towarowy ruch odbywa się też w drugą stronę – z baz do Bafu (i potem do Polski). Na razie jeszcze nie tak dynamicznym strumieniem, jak „na teatr”, ale niebawem i to się zmieni.
Rotacja dopiero co się zaczęła…
Kierunek Bagram
Ghazni pożegnało mnie godnie. Czekając na helipadzie, obserwowałem próby potężnego Mi-24. Zwykle nie ma w nich nic fascynującego – ot, śmigłowiec podnosi się na kilkanaście metrów, przysiada, podnosi się i tak dalej. Tym razem jednak maszyna tańczyła wręcz w powietrzu – zadzierała i opuszczała dziób, kręcąc się wokół własnej osi. Daleki jestem od fascynacji wojskowym sprzętem, niemniej ten pokaz (?) był po prostu piękny.
Piękne były również widoki zza okna transportowej „siedemnastki”, gdy wystartowaliśmy już w drogę do Szarany. Surowa afgańska przyroda i klimatyczne, gliniane wioski – z fascynacji takimi obrazkami trudno się wyleczyć.
Jeszcze w Ghazni martwiłem się, że utknę w Szaranie na dłużej. Tymczasem kilkanaście minut po wylądowaniu, do miejsca, w którym wysadzono moją grupę, podkołowała polska CASA. I tu spotkało mnie miłe zaskoczenie:
- To nowe fotele do rosomaków z wielowpustowymi pasami bezpieczeństwa – zdradził mi jeden z wojskowych, wskazując na pakunek, który właśnie opuszczał wnętrze samolotu – by później, na pokładzie „śmiglaków”, dostać się do Ghazni. „No, nareszcie!” – przyszło mi do głowy. O niezbyt bezpiecznych, pojedynczych pasach pisałem już na blogu. Szkoda, że zastępuje się je dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale.
Ale żeby nie było tak pięknie. Bagram przywitało mnie zimnym prysznicem – jak się okazuje, nawet w matce wszystkich baz można się naciąć na takie niedogodności.