Rejestracja | Logowanie »


Zamiast słów: warriorowe ostatki

21 komentarzy | 14 marca 2012
Na drugim planie warriorowy wąwóz, przez który wyjeżdża się z bazy. To właśnie tam, na poprzedniej zmianie, spadł polski Mi-24/fot. Marcin Ogdowski

Na drugim planie warriorowy wąwóz, przez który wyjeżdża się z bazy. To właśnie tam, na poprzedniej zmianie, spadł polski Mi-24/fot. Marcin Ogdowski

Wczoraj na „difaku” spotkałem kolegę z Warriora – przeniósł się już na stałe do „Gazwoni”.

- Daj na blogu jakieś zdjęcia „Wariatkowa” – prosił. – Za chwilę naszych już tam nie będzie, niech zostanie w sieci jakiś ślad.

Proszę bardzo – oto kilka fotek z ostatnich chwil stacjonowania Polaków w bazie, przez większość zmian cieszącej się złą sławą i mianem „Rakietowego Miasteczka”.

PS. Zaczynam dziś drogę powrotną do domu. Jak znam Afganistan, potrwa zapewne dobrych kilka dni.

W tle warriorowa "górka", na której znajduje się posterunek obserwacyjny.../fot. Marcin Ogdowski

W tle warriorowa "górka", na której znajduje się posterunek obserwacyjny.../fot. Marcin Ogdowski

... do którego wejścia "strzeże" stara, radziecka armata/fot. Marcin Ogdowski

... do którego wejścia "strzeże" stara, radziecka armata/fot. Marcin Ogdowski

A to już wnętrze bazy. Grunt to mieć właściwych patronów.../fot. Marcin Ogdowski

A to już wnętrze bazy. Grunt to mieć właściwych patronów.../fot. Marcin Ogdowski

... precyzyjnie wyznaczoną drogę do domu.../fot. Marcin Ogdowski

... precyzyjnie wyznaczoną drogę do domu.../fot. Marcin Ogdowski

... i jasno zdefiniowane, terytorialne ograniczenia/fot. Marcin Ogdowski

... i jasno zdefiniowane, terytorialne ograniczenia/fot. Marcin Ogdowski

Zamiast słów: „śmiglaki”

16 komentarzy | 13 marca 2012
Strzelec pokładowy polskiej "siedemnastki"/fot. Marcin Ogdowski

Strzelec pokładowy polskiej "siedemnastki"/fot. Marcin Ogdowski

Wczoraj do późnych godzin nocnych nad „Gazownią” unosił się ryk potężnych rotorów. Zaciekawiony, poszedłem w kierunku helipadu, by pooglądać startujące i lądujące amerykańskie chinooki. Stacjonujące w prowincji oddziały właśnie się rotują – stąd tak duży ruch na lądowisku.

Wśród Polaków też widać oznaki końca zmiany. Medale, medale, medale. Od kilku dni co rusz odbywają się ceremonie wręczenia isafowskich odznaczeń.

Ale wróćmy do „śmiglaków” – prosiliście mnie o galerię. Oto ona.

Tak zwany "bejbiczinuk", śmigłowiec prywatnej firmy logistycznej, zaopatrującej Ghazni w żywność i wodę/fot. Marcin Ogdowski

Tak zwany "bejbiczinuk", śmigłowiec prywatnej firmy logistycznej, zaopatrującej Ghazni w żywność i wodę/fot. Marcin Ogdowski

Mi-24 w akcji - gdzieś między Ghazni a Warriorem/fot. Marcin Ogdowski

Mi-24 w akcji - gdzieś między Ghazni a Warriorem/fot. Marcin Ogdowski

"Stary, ale jary" - "czin" na helipadzie w Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

"Stary, ale jary" - "czin" na helipadzie w Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

To zdjęcie zrobiłem w dniu, w którym Ghazni odwiedził prezydent Bronisław Komorowski. Wszystkie polskie "śmigła" - zarówno te w kraju, jak i na misji - były wówczas uziemnione. W używanym bowiem dotąd oleju stwierdzono jakieś zanieczyszczenia. W Ghazni "siedemnastki" odholowano na boczny pas, by zrobić miejsce dla amerykańskich maszyn (którymi m.in. przyleciała prezydencka delegacja). Stały tak smętne, przywodząc na myśl opuszczone maszyny. Zupełnie jak radzieckie "wiatraki", porzucone przez załogi po ewakuacji ludności z okolic Czarnobyla.../fot. Marcin Ogdowski

To zdjęcie zrobiłem w dniu, w którym Ghazni odwiedził prezydent Bronisław Komorowski. Wszystkie polskie "śmigła" - zarówno te w kraju, jak i na misji - były wówczas uziemnione. W używanym bowiem dotąd oleju stwierdzono jakieś zanieczyszczenia. W Ghazni "siedemnastki" odholowano na boczny pas, by zrobić miejsce dla amerykańskich maszyn (którymi m.in. przyleciała prezydencka delegacja). Stały tak smętne, przywodząc na myśl opuszczone maszyny. Zupełnie jak radzieckie "wiatraki", porzucone przez załogi po ewakuacji ludności z okolic Czarnobyla.../fot. Marcin Ogdowski

Echa Kandaharu

40 komentarzy | 12 marca 2012
To kolejna "wpadka" Amerykanów w ostatnich tygodniach/fot. Marcin Ogdowski

To kolejna "wpadka" Amerykanów w ostatnich tygodniach/fot. Marcin Ogdowski

Czy określenie „foresty” pochodzi od angielskiego słowa „las” (forest) i w domyśle ma oznaczać polskie „leśne dziadki”? A może nawiązuje do imienia głównego bohatera filmu Roberta Zemeckisa, od czasu premiery „Forresta Gumpa” będącego synonimem „wiejskiego głupka”? Nie wiem – gdy o to pytam, słyszę jedno bądź drugie wyjaśnienie, choć zwykle używający słowa „forest” nie mają pojęcia, skąd ono pochodzi.

Jest wielce prawdopodobne, że owo określenie powstało niezależnie w głowach kilku osób. Niewykluczone więc, że oba wyjaśnienia oddają intencje swoich autorów – anonimowych polskich żołnierzy jeszcze z czasów irackiej misji. Bo to właśnie tam po raz pierwszy usłyszałem słowo „forest”, używane zamiennie z „Amerykaninem”, czy „żołnierzem US Army”.

Jego negatywne nacechowanie to zapewne lek na Polaków amerykański kompleks, w Afganistanie mający naturalną pożywkę. Sprawność amerykańskiej logistyki, siła ich armii, rozmach działania – jest tu czego zazdrościć.

Ale co w sytuacji, w której Amerykanie intensywnie pracują nad zasadnością pogardliwej wobec nich postawy?

- Popierdolone foresty… – to jeden z częściej słyszanych ostatnio przeze mnie komentarzy.

Najpierw było spalenie ksiąg Koranu w Bagram, w efekcie czego na ulice wyszły tysiące Afgańczyków. Na Baf – najbezpieczniejszą dotąd bazę w Afganistanie – spadły rakiety, doszło do ataku samobójczego na bramę. Celem były również inne isafowskie warownie, w tym polski Warrior. W największej naszej bazie, w Ghazni, zbuntowali się szkoleni przez Polaków policjanci. Patrole, które wówczas wyjeżdżały w teren, przestrzegano przed działaniami odwetowymi ze strony talibów. Żołnierze, z którymi wtedy pracowałem, komentowali: „Foresty nabroiły, my wszyscy dostaniemy po dupie”.

Tego typu opinie pojawiły się i teraz – po masakrze pod Kandaharem, gdzie żołnierz US Army (bądź żołnierze – tu na miejscu również docierają do nas sprzeczne informacje) zamordował kilkunastu afgańskich cywili.

Tej złości na Amerykanów nie powstrzymuje oficjalne wyjaśnienie, że sprawca przeżył załamanie nerwowe. Bo fakt, iż takie tłumaczenie pojawia się zawsze przy podobnych zdarzeniach, czyni je niespecjalnie wiarygodnym. Już bardziej wiarygodne wydają się doniesienia o nietrzeźwości zabójcy/zabójców – jakkolwiek w bazach ISAF obowiązuje prohibicja, alkohol nie jest dobrem niedostępnym.

- Dobrze, że przyszło załamanie pogody – usłyszałem dziś rano z ust jednego z polskich oficerów.

Śnieg i niska temperatura sprawiły, że działalność operacyjna kontyngentu została znacznie ograniczona. Nawrót zimy zatrzyma też w domach i kryjówkach Afgańczyków – zarówno cywilów, którzy chcieliby protestować, jak i rebeliantów, którzy zyskali kolejny pretekst do działań odwetowych.

Tyle że popołudniu przestało padać, a już w środę pogoda ma się znacząco poprawić…

Wybaczcie prywatę…

28 komentarzy | 11 marca 2012
Mam nadzieję, że "Alfabet..." przypadnie Marcinowi do gustu/fot. Adam Roik

Mam nadzieję, że "Alfabet..." przypadnie Marcinowi do gustu/fot. Adam Roik

… ale tym razem będzie o mojej książce. „Alfabet…” krąży wśród żołnierzy w Afganistanie, głównie za sprawą żon, narzeczonych i matek, które wysłały egzemplarze swoim bliskim. Nie dalej jak wczoraj miałem w ręku książkę należącą do Jacka, kierowcy rosomaka stacjonującego w Vulcanie. Nie sądziłem, że widok podniszczonego egzemplarza sprawi mi taką satysfakcję.

- Sam czytałem trzy razy, pożyczałem też kolegom – tłumaczył powody zużycia książki Jacek.

Kilka godzin później inny Jacek, rzecznik prasowy kontyngentu, oznajmił mi:

- Marcin, w szpitalu leży chłopak, który chciały się z tobą spotkać. Bardzo zależy mu na książce i autografie.

I w takich okolicznościach poznałem dziś swojego imiennika. Marcin Franke do niedawna stacjonował w Arianie. Kontuzja nogi sprawiła jednak, że kilka dni temu wylądował w ghaznieńskim szpitalu, a lada moment – w ramach rotacji medycznej – wróci do kraju. Z wielką przyjemnością wręczyłem mu książkę, a Szanownej Małżonce Marcina – członkini blogowej społeczności – melduję, iż znalazła się w niej stosowna dedykacja.

PS. Marcinie, mówiłem Ci to już osobiście, ale powtórzę publicznie, licząc, że przyłączą się do mnie Czytelnicy – wracaj do zdrowia!

Spotkał Marcin Marcina :D/fot. Adam Roik

Spotkał Marcin Marcina :D /fot. Adam Roik

Skazani na Jankesów

10 komentarzy | 10 marca 2012
Pakowanie darów do jednego z rosomaków/fot. Marcin Ogdowski

Pakowanie darów do jednego z rosomaków/fot. Marcin Ogdowski

Miałem dziś jechać z polskim PRT – grupą zajmującą się projektami pomocowymi dla Afgańczyków – do ghaznieńskiego szpitala. Nie pojechałem. Mniejsza o moją złość – prawdziwe rozczarowanie musiały przeżyć afgańskie  dzieci, którym już od dwóch tygodni zapowiadano wizytę Polaków. Póki co muszą zapomnieć o podarunkach – szkolnych plecakach, ubraniach, zabawkach, słodyczach.

O tym, co się dziś stało (a właściwie – do czego nie doszło), warto jednak napisać, gdyż cała sytuacja znakomicie ilustruje słabość polskiej obecności w Afganistanie. Ale po kolei.

Powodem, dla którego nie wyjechaliśmy dziś z bazy, była awaria wozu dowódczego, plutonu, który miał ochraniać ekipę PRT. Decyzja była więc jak najbardziej racjonalna, tyle że…

PRT jest dziś skazane na współpracę ze Zgrupowaniem Bojowym „Alfa”. „Bojówka” tymczasem ma własne priorytety i trudno oczekiwać, że będzie tak dyspozycyjna, jak wymagałyby tego zadania PRT. Biorąc pod uwagę tę konkretną sytuację – nie było szansy, by to inny pluton zastąpił delegowany do ochrony cywilnych specjalistów pododdział. Bądź, by użyczył sprawnego wozu dowodzenia.

PRT do niedawna było zupełnie samodzielną grupą – dysponującą własnymi wozami i własnym plutonem ochrony. Ten ostatni, po tragedii z 21 grudnia zeszłego roku, jest dziś o połowę mniejszy, no i przede wszystkim – nie ma czym jeździć. Pojazdy typu MaTV – takie same, jak ten, który wyleciał wówczas na minie – uznano za zbyt niebezpieczne i oddano Amerykanom. Ci zabrali również pożyczone Polakom MRAP-y innego typu – by dokonać ich modernizacji.

Do tej pory dowództwu kontyngentu nie udało się pozyskać nowych maszyn. A ponieważ do zadań realizowanych przez PRT rodzime „rośki” niespecjalnie się nadają, dalsza działalność tej grupy zależy od dobrej woli Amerykanów (dadzą wozy czy nie…?).

Ale czy ta nasza słabość i uzależnienie od Wielkiego Brata kogokolwiek jeszcze zaskakuje?

Niestety, kilkadziesiąt minut później dary trzeba było wypakować/fot. Marcin Ogdowski

Niestety, kilkadziesiąt minut później dary trzeba było wypakować/fot. Marcin Ogdowski