Bo kumple to podstawa. I coś więcej

"Medevac pojawił się w ciągu 3 minut"/fot. Bartek Bera
Nigdy nie byłem świadkiem takich sytuacji – i wolałbym nie być. Znam je wyłącznie z relacji innych osób, lecz nawet wówczas – choć były już tylko opowiadane – czuć w nich było koszmarną grozę. Chodzi o wizyty „komitetów” – delegacji, które informują najbliższych o śmierci bądź ciężkich ranach walczących w Afganistanie żołnierzy.
Jedna z czytelniczek blogu – żona żołnierza z krakowskiego 16. batalionu powietrznodesantowego – przeżyła taką historię kilka tygodni temu. Wczoraj postanowiła się z nią podzielić.
Ten moment, w którym zobaczyłam ich przez przeszklone drzwi, na zawsze pozostanie w mojej pamięci – wspomina w liście. Cała delegacja w wyjściowych mundurach, a wśród nich brat mojego żołnierza. Nogi się pode mną ugięły, chciałam biec, żeby dowiedzieć się, co się stało, a jednocześnie upaść, uciec, schować się przed tym, co nieuchronne. Wszystko to w pracy, gdzie patrzyli na mnie obcy ludzie, którzy nie powinni oglądać takich widoków.
Później wcale nie było lżej…
Zabrali mnie do sali narad. Nie wiem, w którym momencie padło zdanie: został ciężko ranny, przed chwilą otrzymaliśmy informacje, że jest stabilny. (…) Powietrza w sali było zdecydowanie za mało na moje potrzeby, ale płakałam tylko chwilę. Za wszelką cenę starałam się być twarda. Panowie mundurowi obserwowali mnie uważnie i mówili, jak do kogoś, kto ma zamiar skoczyć z mostu i lepiej go nie wystraszyć. Rzeczowo, ale jednak delikatnie (…). To był najgorszy dzień w moim życiu.
Na szczęście potem okazało się, że nie jest aż tak źle.
(…) kolejne wiadomości rozjaśniały obraz całości: rana postrzałowa – kula weszła w szyję, wyszła między barkami, nie uszkadzając kręgosłupa. Śpiączka farmakologiczna i transport do Ramstein. Tam kilka dni, a potem kolejny transport do Warszawy, na Szaserów – czytamy.
Dalej znajduje się zasadnicza część listu, skrywająca intencje autorki.
Mój żołnierz wygrał drugie życie, a ja razem z nim - wyznaje. (…) Piszę o tym wszystkim (…), by podzielić się moją wdzięcznością dla chłopaków – spadochroniarzy z plutonu męża. To oni zbiorowo i indywidualnie do mnie pisali, jak tylko udało im się wrócić do bazy z tego nieszczęsnego patrolu (…). Chłopaki, których znałam głównie z opowieści męża, bezimienni, za to z najróżniejszymi ksywami. Bojówkarze, którzy słyną z tego, że są twardzi i byle co ich nie ruszy. To oni uratowali mojego męża! Wiem, że na wojnie kumple to podstawa, ale oni okazali się kimś więcej. Od wypadku minęły prawie trzy tygodnie, a ja czuję, jakby w tym czasie powiększyła mi się rodzina.
Owo poczucie wzmacniały konkretne działania.
To „szweje”, jak sami o sobie mówią, zajęli się pakowaniem rzeczy osobistych mojego żołnierza, praniem zakrwawionego munduru i kamizelki, żebym w Polsce nie miała z tym problemu. To oni codziennie piszą i dzwonią. Jestem im tak wdzięczna i dumna, że chciałabym im, za Pana pośrednictwem, podziękować. Wiem, że blog to nie koncert życzeń, byłabym jednak bardzo wdzięczna, gdyby zechciał Pan zacytować we fragmentach mój list.
Rzeczywiście, to nie jest koncert życzeń, ale w takiej sytuacji, po prostu, nie można postąpić inaczej niż spełnić prośbę. Wracając zaś do samego listu:
Celowo nie podaję nazwisk czy ksyw chłopaków, o ich docenienie przez dowództwo zabiega już mąż. Mnie zależy na tym, żeby inne dziewczyny dowiedziały się, że oni tam naprawdę mogą na siebie liczyć – zapewnia czytelniczka. Śmigłowiec po mojego męża przyleciał w ciągu 3 minut, co wielokrotnie podkreślała delegacja, która odwiedziła mnie w biurze. My wiemy, kto po 15 sekundach wezwał śmigłowiec, kto tamował krwotok, kto krzyczał: zostań ze mną! Nie odpływaj, zostań ze mną! Wiemy, że chłopaki oddawali krew i odprowadzali męża na płytę lądowiska, kiedy z Ghazni leciał do Bagram i rokowania były takie, że albo z tego nie wyjdzie, albo będzie kaleką. Chłopaki byli przy nim, choć mąż był już w stanie śpiączki.
List kończy krótkie, wszak dobitne:
Panowie, wielki szacunek!
Nic więcej nie trzeba dodawać…
By szeregowych nie kopać w tyłek

Żołnierz to człowiek - wielu urzędników, także tych w mundurach, zdaje się o tym nie pamiętać.../fot. Katarzyna Szal
Telefon tuż po 2.00 w nocy zwykle nie oznacza niczego dobrego. Jeszcze nierozbudzony, a już zdenerwowany, sięgnąłem po aparat. I wysłuchałem monologu kolegi-żołnierza, przerażonego perspektywą wyrzucenia z armii. Był zawiany – stąd zresztą pora, za którą następnego dnia mnie przeprosił – ale mu nie przerwałem. Nie potrafiłem się oprzeć jego smutkowi…
Wiem, że ta historia sprzed paru dni nie wiąże się wprost z Afganistanem. Wspominam o niej na blogu, gdyż jej bohater „zaliczył” afgańską misję. A jego doświadczenia tożsame są z losem wielu obecnych i przyszłych weteranów.
Ale po kolei.
Szeregowi pracują w naszej armii 12 lat. Po tym okresie ci, którzy nie dostali się na szkoły podoficerskie, gwarantujące stopień i dalszą służbę, muszą rozstać się z mundurem. A że uprawnienia emerytalne nabywa się po 15 latach służby, wielu z nich uważa takie rozwiązane za, lekko mówiąc, „kopnięcie w tyłek”. Zwłaszcza, że do szkół podoficerskich – teoretycznie zarezerwowanych dla najlepszych z korpusu szeregowych – często trafiają „plecaki”. Czyli osoby, których koneksje są więcej warte, niż, na przykład, misyjne doświadczenie…
Armia traci na tym podwójnie – po pierwsze, pozbywając się żołnierzy, którzy mają na swym koncie po kilka misji, po drugie, wizerunkowo, zyskując miano niepewnego czy wręcz nieuczciwego pracodawcy.
Jednak to, co dla instytucji jest dotkliwym, ale mimo wszystko tylko uszczerbkiem, dla pojedynczych osób nierzadko oznacza prawdziwy dramat. Szczególnie, że przed laty – gdy decydowali się na służbę – nikt im o takich rozwiązaniach nie mówił. A dziś mieszkają w regionach, w których panuje duże bezrobocie (a, niestety, w wielu takich miejscach stacjonują ważne związki taktyczne WP).
Jest jednak nadzieja na strukturalne rozwiązanie problemu. W MON powstał pomysł na „zagospodarowanie” odchodzących ze służby szeregowych. Jak? Wiele osób nabija się z wojskowych, że „pilnują ich emeryci w podeszłym wieku”, co nie zmienia faktu, że cywilne firmy ochroniarskie na dobre zagościły w monowskich obiektach. Zdobywając tym samym rynek wart ćwierć miliarda złotych rocznie – tyle bowiem resort płaci za ową usługę. To właśnie te firmy, i tych ludzi, mieliby zastąpić zwalniani ze służby żołnierze.
Byli już wojskowi nadal pracowaliby w strukturach ministerstwa, zasadą byłoby kierowanie ich na stanowiska przy dawnych jednostkach. Któż bowiem lepiej niż oni znałby ochraniany teren? O kompetencjach i uprawnieniach związanych chociażby z używaniem broni – nabytych przez lata służby, a przydatnych w ochroniarskim fachu – nie wspominając. Wysoki rangą urzędnik MON, z którym o pomyśle rozmawiałem, widziałby jednocześnie towarzyszące mu inne rozwiązanie. Opuszczający przymusowo po 12 latach armię żołnierze zasilaliby szeregi NSR, trafiając na etaty w rodzimych jednostkach. Innymi słowy, przez 11 miesięcy ochranialiby ją, a na miesiąc wracali w jej szeregi jako żołnierze rezerwy, zarazem doświadczeni starsi koledzy.
Oczywiście, nie wszystkich taki układ by zadowolił. Mam wrażenie, że część żołnierzy nie zdecydowałby się na pracę ochroniarza (wartownika – jak zwał, tak zwał). Lecz z pewnością nie zabrakłoby tych, dla których argumenty stałej pracy (na państwowej posadzie) i niezrywania kontaktu ze środowiskiem wojskowym, byłyby decydujące.
Ciekawe, czy w ogóle przed nimi staną – czy MON przełoży idee (wpływowych, to trzeba przyznać, osób), na konkretne rozwiązania? I czy resortowi urzędnicy nie ulegną silnemu lobby firm ochroniarskich?
Zobaczymy.
A co Wy sądzicie o takim pomyśle? Zapraszam do dyskusji, mając jednocześnie niespodziankę. Pośród osób, które wezmą w niej udział, rozlosuję trzy egzemplarze najnowszej książki poświęconej Afganistanowi – „IX zmiany” Marcina Gawędy. To powieść dziejąca się w realiach polskiej misji, fikcyjna, ale trzymająca klimat. Na pewno warta przeczytania.
“Tygrys” i “Banda Łysego”

Pamiętam, że były czasy, gdy dowództwo wprost zabraniało "wysokiego wynoszenia flagi" - by "nie drażnić lokalnych". Jak widać, to już historia.../fot. Katarzyna Szal
To, co działo się przez ostatnie kilka tygodni w prowincji, zyskało groźne miano “Operacji Tygrys”. Spadochroniarzom ze Zgrupowania Bojowego “Bravo” towarzyszyła moja mundurowa koleżanka, Kasia Szal. Wyposażona w aparat i kilka obiektywów, utrwaliła wiele ciekawych momentów. Część jej zdjęć mogliście już oglądać na profilu blogu na Facebooku - dziś prezentuję kolejne.
Ów wpis jest też okazją do ogłoszenia konkursu – do wygrania są trzy blogowe koszulki (uwaga, mam rozmiary L i XL). Nagrody trafią do osób, które w komentarzach poniżej w najbardziej kreatywny sposób napiszą o swoim związku z blogiem.
Rozwiązanie konkursu nastąpi 18 lipca. Powodzenia!

... ale w sumie, czemu dziwić się Polakom, skoro Afgańczycy z armii rządowej wprost obwiesili się flagami. Tak, że widać ich było z baaardzo daleka.../fot. Katarzyna Szal

Bo właśnie - gros działań podczas "Tygrysa" wzięli na siebie sami Afgańczycy/fot. Katarzyna Szal

Polacy, wśród których - jak widać - znalazła się również "Banda Łysego", stanowili tylko wsparcie/fot. Katarzyna Szal

... także lotnicze, co nie mogło ujść uwadze najmłodszych Afgańczyków/fot. Katarzyna Szal

Co tu pisać? Ot, Afganistan.../fot. Katarzyna Szal
„Wojna na dwa fronty”

Na patrolu.../fot. PIO Afganistan
To, że w ostatnich tygodniach z Afganistanu nie dociera do kraju zbyt wiele informacji, nie znaczy, że nic się tam nie dzieje. Przeciwnie – jest ciężko.
- Niczego innego się nie spodziewałem – przyznaje jeden z kolegów. – Wszystko tu działa zgodnie z zasadą: „ty siejesz (albo i nie), a następna zmiana zbiera”.
Dziesiąta zmiana „nie nasiała”, na szczęście wraz z jej końcem odebrano naszemu kontyngentowi kontrolę operacyjną nad połową prowincji. Jedenastej pozostały tylko dystrykty północne, ale nawet tam – okazuje się – były tereny, gdzie Polaków nie widziano od bardzo, bardzo dawna. W efekcie…
„Jesteśmy zalatani” – pisze żołnierz z kompanii bojowej. „Z 30 dni w miesiącu, około 28 jest wyjazdowych, nierzadko powyżej 16 godzin na dobę”. Nie to jednak jest powodem żołnierskich zmartwień. „Coraz wyraźniej czujemy, że toczymy wojnę na dwóch frontach – pierwszym, z rebeliantami i drugim, z dzbanami, którzy oprócz okupowania biurek i stołówki skupiają się na uprzykrzaniu życia ludziom walczącym i pracującym w tych trudnych warunkach”.
O co konkretnie chodzi?
„Jako żołnierz będący w rejonie działań wojennych, bardziej od presji ostrzału odczuwam lęk przed ludźmi, którzy mogą zauważyć moje nie-ogolenie bądź nieodpowiednio ułożony kapelusz” – czytam w nadesłanym liście. „Mam szczerą nadzieję, że po przeczytaniu tych paru słów, ktoś w końcu pojmie, że tutaj jest wojna i można nie mieć czasu na golenie. Że człowiek, który przed namiotem ściąga z siebie mokry mundur po 10 godzinach spędzonych w 50 stopniach, nie ma zamiaru pokazać bicepsa. Że potrzebuje trochę luzu w wyborze ekwipunku – który zresztą w 90 procentach kupił za własne pieniądze, bo armia nie potrafiła go doposażyć. Za to wpakowała go w Rosomaka, gdzie rzadkością jest działająca klimatyzacja, a wytrzymanie 16 godzin w saunie, ubranym w polski mundur z kamizelką i pełnym wyposażeniem, do prostych czynności nie należy”.
„Panowie oficerowie (…), nie róbcie zawodów w tym, który z was uprzykrzy życie większej liczbie innych żołnierzy, ze szczególnym naciskiem na tych z bojówki” – apeluje „Indianin”. „Po co te srogie kary pieniężne, z którymi związana jest utrata 13-nastki, czyli ok. 3 tysięcy złotych – za nieoddanie honoru? Nie przyszło wam do głowy, że wymęczony żołnierz mógł was po prostu nie zauważyć? Zresztą, co z zapisem w regulaminie, punkt 45., który wyraźnie mówi, iż w rejonie działań wojennych honorów się nie oddaje? Podważacie decyzje ministra obrony narodowej?”.
Żołnierska złość wynika również z czego innego. W liście mowa jest o oficerach niezwiązanych z bojówką, którzy znajdują czas na wyjazdy poza bazy – by zdobyć dodatki za godziny spędzone w polu. Co najczęściej polega na przejechaniu się do oddalonej o kilka kilometrów od Ghazni mini-bazy Vulkan i z powrotem. Oczywiście, w eskorcie regularnych pododdziałów bojówki.
Podczas ostatniego pobytu w Afganistanie z satysfakcją słuchałem opowieści żołnierzy o tym, jak utrudniają życie „łowcom minimaksów”. Wysyłając ich na przykład na „wąsy” – „spacer” wzdłuż trasy patrolu, w poszukiwaniu odciągów do „ajdików” (w wozie dowodzi etatowy dowódca; nawet najwyższy stopniem oficer – jeśli jest pasażerem, tak zwanym „paksem” – musi mu się podporządkować). Okazuje się jednak, że ta metoda zniechęcania “łowców” nie ma już racji bytu. A wszystko za sprawą przepisu, w myśl którego…
“(…) PAX nie może już wychodzić na wąsy. Wynika z tego, że osoby, które wozimy – nierzadko w stopniach kapitana, majora i pułkownika – zamiast świecić przykładem, po prostu obniżają nasze zdolności bojowe. Mimo iż pełnimy służbę QRF-u, czyli sił szybkiego reagowania…”.
Do sprawy “minimaksów” wrócę w kolejnym wpisie.