(Nie)pewny jak sojusznik
To był jeden z wielu żołnierzy ANA, których widziałem tego dnia. W zasadzie nie było w nim niczego nadzwyczajnego. Poza karabinem, który trzymał w rękach. Nigdy dotąd nie spotkałem się z jaskrawozielonym malowaniem kałacha. Podniosłem więc aparat, by zrobić zdjęcie, i wtedy mnie zmroziło. Zobaczyłem, że lufa AK podnosi się do góry, celując prosto we mnie.
Co prawda miałem na sobie kamizelkę, a kilkanaście metrów za mną kręcił się pluton polskiego wojska. Ale bez względu na to, co by się stało z chłopakiem, gdyby zdecydował się wystrzelić, ja raczej bym tego nie przeżył. Niepewność trwała ułamki sekund, pamiętam, że zdołałem ledwie przełknąć ślinę, gdy na twarzy „anielaka” pojawił się uśmiech. Śmiał się, obnażając krzywe zęby, a ja miałem ochotę wcisnąć mu między nie własną pięść lub aparat.
Oczywiście, nic takiego nie nastąpiło. Ba, nawet zrobiłem te swoje zdjęcia, usiłując chyba w ten sposób ukryć zdenerwowanie…
Przypomniałem sobie ów okrutny żart Afgańczyka – którego ofiarą padłem w Moqurze, zimą tego roku – czytając informację o kolejnych żołnierzach ISAF, zastrzelonych przez sojuszników z afgańskich sił bezpieczeństwa.
Takie ataki w wykonaniu wojskowych i policjantów noszą w sobie cechy samobójcze. Zwykle bowiem, po oddaniu kilku strzałów, napastnik ginie pod gradem kul wystrzelonych przez kolegów zaatakowanego. Tak było i tym razem – niestety, żołnierzowi ANA udało się wcześniej zabić dwóch Amerykanów.
Do zdarzenia doszło w prowincji Longhman, na wschodzie Afganistanu. Jak wyliczają prasowe agencje, tylko w sierpniu w takich okolicznościach zginęło 12 żołnierzy koalicji, od początku roku – 42, w większości Amerykanów. Liczba takich incydentów niebezpiecznie rośnie – w całym ubiegłym roku, w 21 atakach, śmierć poniosło 35 wojskowych z ISAF.
Polacy również szkolą Afgańczyków i operują z ich oddziałami. Dzisiaj (sic!) otrzymałem na ten temat materiał z biura prasowego kontyngentu. Poniżej kilka zdjęć.
Uwaga na oszustów!
Zapewne zastanawiacie się, jaki ów tytuł ma związek z Afganistanem – otóż ma. Z problemem, o którym piszę, zwracano się już do mnie kilkakrotnie – z przekonaniem, że znam na tyle realia afgańskiej misji, iż będą w stanie pomóc. Owe kobiece listy wyglądały podobnie, jak ten cytowany, sprzed kilkunastu dni.
„(…) Mam prośbę. Chciałabym wyjaśnić pewną sprawę, która nie daje mi spokoju. Mam nadzieję, że będziesz w stanie odpowiedzieć mi na pytanie. Czy żołnierze przebywający na misji w Kabulu mogą się ubiegać o urlop i jak to wygląda? Powiem wprost – poznałam faceta, który jest – jak twierdzi – żołnierzem amerykańskim na misji w Kabulu. Po dość długim okresie rozmów, e-maili i innych spotkań internetowych poprosił mnie, żebym wystąpiła z prośbą do wojska o urlop dla niego. Po wysłaniu takiego pisma dostałam odpowiedz (były to nieudolnie podrobione „dokumenty” Departamentu Obrony i 1. Dywizji Pancernej US Army – dop. MO), że aby mógł wyjechać, trzeba wpłacić kaucję zwrotną w wysokości 1250$ za pośrednictwem Western Union. Jest to dla mnie bardzo dziwne, tym bardziej, że przekaz miałby pójść na jakąś osobę w Afryce. Szukałam już wszędzie informacji, ale nic nie znalazłam. Byłabym wdzięczna, gdybyś pomógł mi wyjaśnić moje wątpliwości. (…)”
Początkowo wydawało mi się, że chodzi o pojedyncze przypadki. Odpowiadałem więc zgodnie z najlepszą wiedzą, że amerykańscy wojskowi jadą do Afganistanu na roczne tury, w trakcie których przysługuje im – w połowie – 2-tygodniowy urlop. Że nikt, poza samym żołnierzem, nie ma prawa o niego wnioskować. I przede wszystkim – że nie wiąże się to z żadnymi opłatami. Gdy po raz kolejny otrzymałem podobny list, postanowiłem poprosić o pomoc majora Rafała Stachowskiego, oficera rekrutacyjnego armii amerykańskiej. Jego odpowiedź nie pozostawia żadnych wątpliwości.
- To oszustwo, bardzo popularne zresztą – mówi Stachowski. – Sam znam trzy Polki, które kontaktowały się z kawalerami z armii USA, służącymi w Afganistanie czy Iraku. I ci, po rozkochaniu w sobie kobiet, potrzebowali od nich pieniędzy na urlop.
- Jeden taki kochaś skontaktował się nawet z moją żoną – uśmiecha się major, lecz po chwili dodaje już zupełnie poważnie. – Oczywiście, jego wszystkie wzmianki o departamentach obrony dla laika brzmiały bardzo oficjalnie…
- Trzęsie mnie, jak o tym czytam – przyznaje Stachowski. – Większość takich oszustów działa i pochodzi z Nigerii. Sam od 3 tygodni prowadzę konwersację emaliową z Nigeryjczykiem, który próbuje mnie namówić na wysłanie 2000 euro. Ja oczywiście zwlekam z zapłatą, i dzisiaj „mój Nigeryjczyk” zagroził mi policją.
Gra, którą z naciągaczem prowadzi Stachowski, nie ma związku z „oszustwem na żołnierza” (w tym przypadku chodzi o próbę wyłudzenia pieniędzy przy okazji transakcji kupna/sprzedaży motocyklu). Dobrze jednak ilustruje podstawowy mechanizm oszustwa. Wyłudzający nie działają pod własnym nazwiskiem, udając, że są kimś innym – tworzą sobie całkowicie alternatywne tożsamości, na przykład na Facebooku. „Bohater” cytowanego listu występuje tam jako biały mężczyzną, mieszkający w Atlantic City, absolwent uniwersytetu w Norwich. No i oficer (tymczasem w „dokumentach” przesłanych czytelniczce blogu mowa jest o sierżancie) armii Stanów Zjednoczonych. Właściciele takich profilów mają zwykle niewielu znajomych, co charakterystyczne – posiadających równie lakoniczne profile jak oni.
Skąd oszuści biorą zdjęcia, którymi budują swoją tożsamość? Zapewne kradną. Kilka miesięcy temu korespondowałem z chłopakiem, któremu wydawało się, że ma dziewczynę w Ghazni – oczywiście poznaną w internecie. „Wybranka” wysyłała mu różne zdjęcia – raz była na nich w mundurze polskim, raz w amerykańskim; zawsze nie sposób było dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Kilka zdjęć znałem i miałem pewność, że nie powstały w Ghazni, ba – w Afganistanie. I choć wtedy nie chodziło o wyłudzenie, zdałem sobie sprawę, jak łatwo dziś – przy takim bogactwie rozmaitych materiałów – stworzyć sobie alternatywne ego. I jak trudno – wobec natłoku zdjęć, filmików i informacji – zdemaskować oszustwo.
Potraktujcie więc ów wpis jako przestrogę.