„Ostatni świadek” – ostatnia prosta

Rys. Tomasz Tworek
I znów pozwolę sobie na wpis poświęcony książce – wczoraj bowiem zaakceptowaliśmy z Wydawcą ostateczny wygląd okładki. Oto ona.
Warto podkreślić, że to pierwsza jej publiczna prezentacja. Mam nadzieję, że się podoba.
To zaś oznacza, że również w sensie technicznym jestem z książką na ostatniej prostej. A skoro tak, to najwyższy czas, by ujawnić treść noty wydawniczej.
Tylko jedna osoba może uratować honor żołnierza Wojska Polskiego. Zszargany przez media, opluwany przez społeczeństwo i pogardzany przez polityków stał się wart tyle, co tłumaczenia morderców niewinnych dzieci. Polacy w kraju już wydali wyrok. Śmierć bezbronnych cywilów w wiosce, w której wcześniej zabito jednego z żołnierzy, musi być wynikiem zemsty. Zwłaszcza że wszyscy widzieli filmik, na którym Polak krzyczy: „Dobijam rannego psa!” i strzela, stojąc pośród ciał…
Wojna w Afganistanie toczy się nie tylko pomiędzy żołnierzami i talibami. To także polityczna potyczka w kraju, zręcznie podjudzana przez medialną machinę zniekształcającą informacje docierające z prowincji Ghazni. Nie ma w nich miejsca na żołnierskie braterstwo, ponadludzkie poświęcenie, paraliżujący strach przed wyjazdem na patrol czy nieopisany ból po stracie przyjaciela, który zginął w wybuchu miny pułapki. Liczy się tylko to, że ktoś zabija Polaków, albo – co gorsza – zabijają Polacy.
Debiutancka powieść Marcina Ogdowskiego, który wielokrotnie przebywał – jak mawiają wojskowi – „na teatrze” działań wojennych, jest książką przełomową. Po raz pierwszy w historii najtrudniejszej „misji stabilizacyjnej” w dziejach polskiego wojska Czytelnik ma szansę przekonać się, jak bardzo jego wizja wojny – wykreowana przez prasę, radio i telewizję – różni się od rzeczywistości. W książce fikcję stanowią bowiem tylko wydarzenia. Problemy wojskowych, kłamstwa polityków i manipulacje dziennikarzy są, niestety, prawdziwe. I tak samo zabójcze jak podkładane przez talibów bomby.
Premiera za równy miesiąc.
Uff…
PS. Podoba się okładka?
Polska blacha daje sznyt

W akcji brały udział afgańskie siły bezpieczeństwa.../fot. Marcel Podhorodecki
To, co dzieje się na afgańskich drogach, potrafi zadziwić. Jeżdżący po wariacku kierowcy, przeładowane auta, kolorowe i zdobne niczym cygańskie wozy ciężarówki. Do tego wraki na poboczach, niepozwalające zapomnieć o wojnie i bandytesce dręczącej ten kraj.
Zaskakują również… tablice rejestracyjne. Rodzime, na autach pochodzących z Polski.
Jakim cudem te samochody znalazły się u podnóża Hindukuszu? Skupowane hurtowo przez handlarzy moto-starociami trafiają do Niemiec. Tam lądują w kontenerowcach, które przewożą je do Pakistanu. A z Karaczi jest już tylko rzut beretem do Afganistanu…
Ponoć to zyskowny, a w ostatnich latach całkiem spory biznes.
Wedle polskich przepisów to nowy właściciel auta zobowiązany jest zdać tablice rejestracyjne. Z przyczyn oczywistych Afgańczycy tego nie robią, a ponadto – jak sami przyznają – lubią obce blachy. Podczas swoich wyjazdów do Afganistanu widywałem już tablice z niemal każdego kraju w Europie – zawsze traktowane jako element ozdobny, świadczący o burzliwej historii auta.
Dwa dni temu żołnierze 3 kompanii Zgrupowania Bojowego postawili check pointy w okolicy miejscowości Arezo. Były kontrole, przeszukania, „hajdy”, były też – a jakże – dwie toyoty corolle, z polskimi tablicami rejestracyjnymi.
Z Gdańska i z okolic Skarżyska Kamiennej.

... z ANP/fot. Marcel Podhorodecki

Zatrzymywaniem i przeszukiwaniem zajmowali się wyłącznie Afgańczycy/fot. Marcel Podhorodecki

Polacy zabezpieczali tylko pracę ANP/fot. Marcel Podhorodecki

... oraz sprawdzali zatrzymane przez Afgańczyków osoby tak zwanym "hajdem". Pobierali też próbki DNA/fot. Marcel Podhorodecki

W trakcie akcji odnalezione polskie blachy/fot. Marcel Podhorodecki

... na najpopularniejszych w Afganistanie autach - toyotach corollach/fot. Marcel Podhorodecki

Jedna z nich pochodziła z okolic Skarżyska Kamiennej/fot. Marcel Podhorodecki
Inna strona misji

Do rozwiązania problemu potrzebne są gwoździe, płyty.../fot. z archiwum blogu
„Jak robią to żołnierze?” – zapytała mnie jakiś czas temu Czytelniczka blogu. I wcale nie chodziło jej o seks, ale o rzecz, hm… bardziej przyziemną. Zainspirowały ją – jak sama przyznała – zdjęcia, które latem 2009 roku zrobiłem w Giro, przedstawiające tak zwany „shitburning”.
Zapewne śmiejecie się teraz, a niektórzy ubolewają wręcz nad doborem tematu. Błąd. Zagadnienie zdaje się być banalne, póki nie uświadomimy sobie zagrożeń, jakie towarzyszą „chodzeniu na stronę”. Nie piszę o bazach, gdzie są tojtoje i sanitarne kontenery, w których można się – przy braku elementarnych umiejętności gimnastycznych – co najwyżej nieprzyjemnie ubrudzić. Czytelniczce chodziło o „zabezpieczenie potrzeb higienicznych” w polu.
Sam wielokrotnie sikałem na koło Rosomaka czy MRAP-a, ale co, gdy człowieka dopadnie „grubsza potrzeba”?
“Pójście na stronę” wymaga towarzystwa. Niezbyt to komfortowe, bo załatwiający się przez cały czas musi pozostać na widoku ubezpieczającego. Nie ma mowy o sytuacji rodem z „Misji Afganistan”, gdzie wstydliwa pani porucznik – na tę okoliczność – zniknęła z oczu kompana (a potem wpadła do karezu i…, szkoda gadać). Ale właśnie – gdy sprawy nie da się załatwić w typowo męskim czy typowo żeńskim gronie, niezbędna okazuje się peleryna. I odrobina ekwilibrystyki, by owa zaimprowizowana kotara spełniła swoje funkcje.
Uff…
Kilka dni temu blogowe archiwum wzbogaciło się o zdjęcia ilustrujące sposób na rozwiązanie problemu “chodzenia na stronę” w warunkach polowych. Pomysłowa ekipa miała przed sobą kilka dni koczowania w jednym miejscu – stąd konieczność „systemowego” załatwienia sprawy.
Polak potrafi, prawda?

... z których buduje się skrzynkę/fot. z archiwum blogu

Przydaje się też odrobina zacięcia artystycznego/fot. z archiwum blogu

... i hesco/fot. z archiwum blogu

Efekt końcowy/fot. z archiwum blogu
Trochę prywaty…

Ponieważ książka jest powieścią, nie znajdziecie w niej zdjęć. Będą za to rysunki - oto jeden z nich/rys. Tomasz Tworek
Tak, tak, Moi Drodzy – to już finisz. Za kilka tygodni moja “afgańska” powieść ukaże się w księgarniach. Zmieniłem nieco tytuł w porównaniu z roboczym – brzmi on teraz “Ostatni świadek”.
A ponieważ blogowa społeczność to moi najwierniejsi czytelnicy, mam dla Was miłą (mam nadzieję) niespodziankę. Oto pierwszy epizod, otwierający książkę.
Ufam, że zaostrzy Wasze apetyty.
* * *
Baza Ghazni, 1 czerwiec
- „Siara” nie żyje… – głos dyżurnego z TOC brzmiał tak, jakby pochodził z zaświatów. Michał wstrzymał oddech i głośno przełknął ślinę. „Kurwa, miałem rację” – przemknęło mu przez głowę. Kilkadziesiąt sekund wcześniej, na dźwięk dzwonka Mil-wanu, oderwał się od stolika z kartami. Podchodząc do aparatu służącego do przekazywania niejawnych informacji zerknął na zegarek – była dziewiętnasta trzydzieści – a widząc na dużym wyświetlaczu końcówkę numeru centrum operacyjnego, westchnął. „Coś się posrało…” – z taką myślą chwycił słuchawkę.
- Dostaliśmy sygnał z MEDEVAC-u, że zmarł im na pokładzie. Lada moment powinni lądować – słychać było, że Marek, dobry kumpel Michała, dałby wiele, by nie pełnić roli posłańca złych wieści. – Stary chce, byś przypilnował tych swoich miśków. Możesz im powiedzieć, co się stało, ale zrób tak, żeby nie szwendali się teraz po bazie. Okej?
Pytanie zawisło w próżni. Michał stał wyprostowany przy aparacie, wpatrując się w mapę prowincji Ghazni. „Gdzie jest ta pierdolona Nabud Khel?” – natrętna myśl zajęła niemal całą jego uwagę. Ze słów Marka wynikało, że właśnie w tej wiosce pluton „Siary” dostał się pod ogień.
- Jesteś tam? – dopytywał się dyżurny TOC.
Milczenie.
- „Żulu”! – w głosie Marka słychać było zaniepokojenie. Nie bez powodu zdecydował się przywołać kumpla, używając ksywki jeszcze z czasów szkoły oficerskiej.
- Jestem, jestem! – wyrzucił z siebie Żulowski. – Jasne, zajmę się tym – dodał, jednocześnie znajdując na mapie ów feralny punkt. Wciąż trzymając słuchawkę w ręku, obrócił się w kierunku stołu. Karciane rozgrywki przerwano. Miśki – Jarek Huzar i Krzysiek Szmyt, dziennikarz i operator publicznej telewizji – oraz Ala, podwładna Michała, patrzyli na niego z wyczekiwaniem. Mina „Żula” nie pozostawiała złudzeń, że stało się coś złego.
- Michał… – po tym słowie po drugiej stronie linii zapadła na chwilę cisza. – Jest mi cholernie przykro. Trzymaj się chłopie! – powiedział Marek i się rozłączył.
Dźwięki znad pobliskiego helipadu – jeszcze kilkadziesiąt sekund temu ledwo wyczuwalne, teraz niemal trzęsące barakiem biura prasowego – zwiastowały nadlatujące śmigłowce. Żulowski odłożył słuchawkę i pokiwał głową, gdy jego wzrok zetknął się z wymownym spojrzeniem Ali.
- Mamy zabitego. Właśnie go przywożą – powiedział, klepiąc się nerwowo lewą dłonią w czoło. Helikoptery musiały właśnie siadać, bo choć Michał nie zwykł mówić cicho, jego słowa były ledwo słyszalne. Także te wypowiedziane kilka sekund później, zwrócone wyłącznie ku Ali.
- „Siara” nie żyje…
* * *