Koniec misji widać też z Kielc

"Koniec z chodzeniem po wioskach".../fot. Adam Roik
… i wcale nie chodzi o to, że po tamtejszym Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych hula wiatr. Jednostka żyje, o czym przekonałem się w poniedziałek i wtorek, będąc na kursie dla korespondentów wojennych. Taki powrót po latach, tym razem w charakterze wykładowcy.
Co mam na myśli? Otóż dzieląc się swoimi doświadczeniami, co jakiś czas łapałem się na tym, że mówię o mocno hipotetycznych zagrożeniach. Bo zakres pracy dziennikarzy w Afganistanie dramatycznie się zmienia. A właściwie to kurczy.
Koniec z wyjazdami na kilkudniowe operacje, z chodzeniem po wioskach (przynajmniej tak często, jak to miało miejsce do tej pory) – czy to z bojówką, czy z PRT. Kontyngent ogranicza liczbę zadań; dba o własną bazę i „hajłej” – reszta prowincji to zmartwienie Afgańczyków. Osłanianie konwojów czy patroli RCP daje reporterom pretekst do ciekawych materiałów, ale i to się lada moment skończy. W ciągu kilku miesięcy Polacy opuszczą „Gazownię” i przeniosą się do Bagram. Po drodze pozbywając się własnych „śmigieł” i – będących symbolem tej misji – rosomaków, które już od kilku tygodni, partiami, wracają do Polski. Te ostatnie zastąpią – zresztą już zastępują – wypożyczone amerykańskie MRAP-y (których dużą część Amerykanie planują później zniszczyć, bo nie opłaca się ich transport do Stanów…).
Moi Drodzy, jeszcze kilka dni temu planowałem być na miejscu i relacjonować ostatnie tygodnie „starej” misji. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych, nie uda mi się być w Afganistanie w lipcu – mój wyjazd został przełożony na koniec lata. Przykro mi, ale wojsko ma inne priorytety.
A wracając do Kielc – trzymam kciuki za reporterów, którzy w chwili, gdy piszę te słowa, przechodzą najtrudniejszą część kursu. Dziewczyny i chłopaki – nie dajcie się „talibskim porywaczom”!

Rosomaki - symbol tej misji - stopniowo znikają ze stanu kontyngentu/fot. Adam Roik

Póki Polacy prowadzą działalność operacyjną, miejsca "rośków" zajmują MRAP-y/fot. Adam Roik

Już od kilku tygodni za bezpieczeństwo w prowincji odpowiedzialni są Afgańczycy/fot. Adam Roik

Ale "hajłej" to wciąż zmartwienie Polaków/fot. Adam Roik
Ta nienawiść nie bierze się znikąd
Niezgoda na afgańską interwencję wcale nie musi oznaczać braku szacunku dla żołnierzy/fot. Katarzyna Szal
Dziś będzie nietypowo – raczej w małoblogowej formule. Sprawa jest jednak ważna, o czym świadczy wiele sygnałów, które otrzymałem w ciągu ostatnich kilku dni. Moi Czytelnicy domagają się wręcz, bym zajął stanowisko w sprawie. A zatem…
Kilka dni temu straciliśmy w Afganistanie kolejnego żołnierza – starszego chorążego Jana Kiepurę. I po raz kolejny byliśmy świadkami obrzydliwych reakcji, jakie ta śmierć wywołała. Mam na myśli internetowe komentarze, pojawiające się pod materiałami poświęconymi tragedii. Zwłaszcza jeden z nich – choć jako dziennikarz mediów elektronicznych obyty jestem z tego rodzaju zajadliwością – poruszył mną do głębi.
„Dla mnie to jest dziad a nie żołnierz!!! Nie potrafił sobie znaleźć normalnej pracy w Polsce!!! Nie chciało mu się pracować to wybrał sobie wojsko i kamasze za naszą kasę! Powinni go zostawić tam w Afganistanie niech głodne psy rozszarpią na to zasługuje! Dzieciom i żonie jego teraz dadzą renty i tak uczą od dziecka lenistwa w Polsce. Dzieci będą udawać że się uczą i pociągną te renty do 24 roku życia zgodnie z ustawą. A ja się pytam co w zamian ten morderca w białych rękawiczkach pod przykrywką żołnierza wniósł do Polski?! NIC!!! Jest zwykłym darmozjadem którego utrzymują polscy podatnicy, wiążący ledwo koniec z końcem miesiąca w imię tego najemnika. Afganistan nie jest żadnym dla nas zagrożeniem. Nie mamy z tego żadnego interesu tam wojować. W imię czego tam pojechał? – tylko dla kasy troszku większej ale w zamian nic nie zrobił dla Polski!!! A oni mu tu awanse jeszcze dają żeby renty były wyższe dla dzieci darmozjada. Skoro go tu już wleką to niech go zrzucą nad Bieszczadami przynajmniej wilki sobie pojedzą i nie będą atakować stada owiec” – napisał „myślący po podstawówce” (nick i pisownia oryginalne).
Przyznam – miałem opory przed tak obszernym cytatem, lecz nie sposób odnieść się do jakiegoś zjawiska, bez pokazania jego istoty. Owej skrajnej nienawiści, która w kulturze przesiąkniętej szacunkiem dla armii i munduru, zdaje się być czymś zaskakującym.
W USA czasów wojny w Wietnamie ukonstytuował się potężny antywojennych ruch. Jednak jego głównym wrogiem był rząd, nie zaś wracający z Azji zwykli żołnierze (co nie wyklucza agresywnych aktów wobec weteranów, które też się zdarzały). U nas pacyfistycznych aktywistów ze świecą w ręku szukać, sprzeciw wobec afgańskiej interwencji ma charakter deklaratywny, tymczasem nienawiść wobec żołnierzy jest jak najbardziej realna. I staje się coraz bardziej powszechna.
Dlaczego tak się dzieje? Można wskazywać wiele czynników, lecz w mojej ocenie najważniejsze są dwa zjawiska. Jednym z nich jest bezpardonowy charakter walki politycznej. W codziennej już „nawalance” nie ma tabu, nie ma „świętości”, rozumianej jako szacunek dla jakiejś instytucji. Przekaz, jaki fundują nam politycy, jest jednoznaczny – Polska to zbiór intratnych posad, przeciwnik polityczny zaś to szuja i oszust. Efekt jest taki, że coraz więcej Polaków przejmuje ów punkt widzenia. Zaufanie do publicznych urzędów i instytucji topnieje w oczach, traci także państwo jako byt symboliczny, stając się czymś „ich”, „nie moim”, czasem wręcz wrogim. A czy można szanować żołnierza „nieswojego” państwa?
Można mu ubliżać, co również nie pozostaje bez związku z jakością politycznej debaty. Jej uczestnicy co rusz przekraczają kolejne granice dobrych obyczajów, tworząc klimat dla brutalizacji kultury wypowiedzi. Jeszcze kilka lat temu wojskowych miały boleć słowa „najemnik” i „okupant” – dziś, w ocenie tych, którzy ich używają, oba wyrazy straciły wiele ze swojej mocy. Dziś trzeba apelować o zbezczeszczenie zwłok i zelżyć rodzinę poległego żołnierza.
Drugi ze wspomnianych powodów tkwi w naszej edukacji – w tym, że od kilku pokoleń wychowujemy młodzież w duchu „gloria victis”. Argument może wydawać się niedorzeczny, jednak spójrzmy na konsekwencje. Na przekonanie, z którego wynika, że tylko ten żołnierz, który podejmuje przeciwnika na własnej ziemi, najlepiej w straceńczym geście bez szans na zwycięstwo, zasługuje na szacunek.
Historii nie zmienimy, jednak możemy zmienić sposób jej nauczania. Przesunąć akcenty i zacząć dostrzegać w ponadtysiącletnich (!) dziejach naszego kraju nie tylko narodowe dramaty, ale przede wszystkim czasy świetności. Gdyby dodać do tego rzetelny, polityczny dyskurs na temat interesów i powinności Rzeczypospolitej – także tych, które skutkują wysyłaniem żołnierzy za granicę – problem internetowych hejterów zostałby znacznie ograniczony. Piszę „znacznie”, bo zawsze znajdą się frustraci, gotowi wyżyć się na innych – choćby martwych – za własne, życiowe niepowodzenia.
Pożegnanie…
Pożegnanie Jana Kiepury odbyło się dziś popołudniu na helipadzie w Ghazni/fot. Dariusz Osowski, Marek Pawlak
Śmierć na “wąsach”

Jan Kiepura/fot. PKW Afganistan
Początkowo myślałem, że to jakiś ponury żart – nazwisko legendarnego śpiewaka zestawione z informacją o śmierci polskiego żołnierza w Afganistanie. Ale szybko przekonałem się, że chodzi o przypadkową zbieżność nazwisk. Niestety.
Polacy mieli ubezpieczać amerykańskie RCP – innymi słowy, wystawić rutynowe, choć bardzo niebezpieczne “wąsy”. Plutonowy Jan Kiepura został ciężko ranny tuż po opuszczeniu pojazdu. Przeskoczywszy niewysoki przydrożny murek, wszedł na minę naciskową (choć początkowe informacje mówiły o ukrytym w murku ładunku kierunkowym).
- Wąsy zajebane… – komentuje kolega, stacjonujący w Ghazni.
To pierwszy tego rodzaju incydent w historii polskiej misji. Miny są odpowiedzialne za śmierć większości naszych żołnierzy, jednak zwykle ginęli oni na skutek eksplozji ładunku pod pojazdami.
Jan Kiepura miał 35 lat.
Rodzinie i Najbliższym składam najszczersze kondolencje.

Ubezpieczanie RCP - zdjęcie ilustracyjne/fot. z archiwum blogu

"Wąsy" - zdjęcie ilustracyjne/fot. z archiwum blogu
Rzut na prowincję nieco innym okiem
Afgańskie siły bezpieczeństwa w prowincji Ghazni/fot. Katarzyna Szal
Od dłuższego czasu przeglądam depesze Bakhtar News, takiego afgańskiego PAP-u, poświęcone sytuacji w prowincji Ghazni. Nie są to wesołe wieści.
Dla przykładu świeża depesza z dzisiejszego przedpołudnia:
„Czterech rebeliantów zostało zabitych w dwóch incydentach, do których doszło na terenie prowincji Ghazni. W wiosce Pala, w dystrykcie Giro, w wyniku walk z siłami ANA poległo trzech uzbrojonych talibów. (…) Kolejny rebeliant został zabity przez policjantów w wiosce Osman Khel, w dystrykcie Adżiristan. W obu przypadkach nie odnotowano strat wśród sił rządowych i cywilów”.
A oto news z ostatniej niedzieli:
„Prowincja Ghazni. Policjant i siedmiu cywilów zostało rannych w eksplozji bomby-pułapki. Do ataku doszło na bazarze Czuk Szahdan w dystrykcie Karabach. Przymocowana do motocyklu bomba wybuchła, gdy obok przejeżdżał policyjny radiowóz. (…) Jak wynika z relacji lekarzy z centrum medycznego w Ghazni, troje rannych jest w stanie krytycznym”.
I jeszcze jedno, niedzielne doniesienie:
„Siły bezpieczeństwa prowincji Ghazni meldują, że w wyniku starcia pomiędzy prorządowymi bojownikami a talibami, śmierć poniosło 38 rebeliantów, a dziesiątki zostało rannych.
- Większość talibów była obywatelami Pakistanu – mówi Latfullah Kamran, lokalny komendant (milicji – dop. MO). Jak wyjaśnia, ponad tysiąc rebeliantów zaatakowało dystrykt Andar – uchodzący za najbardziej niebezpieczny w prowincji Ghazni. Walki trwały przez sześć godzin.
Według Mohammada Ali Ahmadiego, zastępcy gubernatora Ghazni, talibowie zaatakowali również jeden z posterunków policji. W efekcie ranny został policjant, zaś napastnicy stracili kilkudziesięciu zabitych i rannych. Qari Yusuf Ahmadi, rzecznik talibów, potwierdził atak, zaznaczając, że siły rządowe straciły w nim dziesięciu zabitych (…).”.
Te statystyki robią wrażenie, prawda? Wiem, wiem – podane liczby zapewne są wygórowane. Na własnej skórze przekonałem się, jak nonszalancki stosunek do sprawozdawczości mają Afgańczycy. I jak potrafią koloryzować. Ale nawet jeśli podzielimy je na pół, to i tak wychodzi nam paskudna sytuacja.
No i te nazwy – Giro, Karabach, Adżiristan, Andar. Wszędzie tam jeszcze nie tak dawno stacjonowali polscy żołnierze. Wielu zostało rannych, niektórzy oddali życie. Dobrze, że już ich tam nie ma…
* * *
Kwity niemal w całości skompletowane, termin wylotu już jest. Jeszcze kilka tygodni.