Prawdziwa historia dziewięć-pięć-szóstki
Pamiętacie historię poświęconą Mi-24 o numerze bocznym 956? Pisałem o tym na blogu jakiś czas temu. Otóż okazuje się, że to taka miejska legenda – jak w każdej, było w niej ziarno prawdy, ale generalnie nie tak to wszystko wyglądało.
Dwudziestka-czwórka rzeczywiście trafiła do Polski jako rosyjska rekompensata za utracony nie z winy pilotów inny egzemplarz. Tyle że była to maszyna fabrycznie nowa, wyprodukowana w 1991 roku. Nie mogła więc wziąć udziału w radzieckiej interwencji w Afganistanie, ta bowiem skończyła się w 1989 roku.
- Dziewięć-pięć-szóstka przyleciała do nas w 1991 roku i była ostatnim Mi-24, które ówczesny ZSRR przekazał Polsce – opowiada Jacek, jeden z najbardziej doświadczonych pilotów tych maszyn, stacjonujący obecnie w Afganistanie. Kapitan – jak na fascynata przystało – zna historie wszystkich helikopterów tego typu – dokładne daty produkcji, przylotu do Polski, przebieg służby. Uśmiecha się, w ten sposób komentując opowieści o maszynie, która miała jakoby jeszcze z radzieckimi oznaczeniami i afgańskimi przestrzelinami wylądować w naszym kraju.
Jest jednak coś, co łączy radzieckich “afgańców” z polskimi pilotami Mi-24. To książka, a raczej skrypt pt.: “Eksploatacja śmigłowców w warunkach szczególnych”, podsumowująca doświadczenia rosyjskich lotników, latających hokejami nad Afganistanem.
- Nie musimy udowadniać, że jesteśmy mądrzejsi, nie wymyślamy czegoś od nowa. Latamy tak, jak oni – mówi Jacek.
A jeden z jego kolegów dodaje, że miał okazję rozmawiać z dawnym radzieckim dowódcą pułku Mi-24, który teraz – na cywilnym Mi-17 – dowozi żywność i wodę do natowskich baz w Afganistanie. W tym i do Ghazni.
Taki psikus historii.
- Jest tylko jedna rzecz, którą robimy inaczej – zastrzega Jacek. – Oni, gdy używali broni, to tak, że przestawiali wioski o dwa-trzy kilometry. My w ten sposób nie walczymy.
Desperat na bramie
Taka tam miesięcznica…
Żołnierze na stanowiskach ogniowych, utworzonych wewnątrz bazy, uzbrojone patrole i schrony pełne ludzi. A wszystko to poprzedzone informacją ze szczekaczek o kompleksowym ataku na bazę.
Brzmi niepokojąco?
Na szczęście to tylko ćwiczenia. Przeprowadzone wczoraj wieczorem – równy miesiąc po ataku z 28 sierpnia.
Taka tam miesięcznica…
A przy okazji co nieco o konstrukcji mojego posłania – śpię na drewnianym łóżku z bardzo wysokimi nogami. Właściwie to mógłby to być stół. Na tym leży gruby na wysokość dłoni materac; miękki jak diabli. Zawinięty w śpiwór (bo w nocy nieco ziębi), kulam się w tym posłaniu jak odwrócony żółwik. Dziś rano zdałem sobie sprawę, że i ja muszę poćwiczyć – szybkie wstawanie z tego ustrojstwa.
Tak na wszelki wypadek.
Współpraca wysokiego ryzyka
- To oni mogą tu wchodzić? – zdumienie na twarzy wojskowego wydało mi się zabawne, zaraz jednak przypomniałem sobie, że jest w Afganistanie pierwszy raz. Teraz zaś przyleciał na rekonesans, by na dłużej pod Hindukuszem wylądować w 2014 roku. Jego zdziwienie wiązało się z obecnością na stołówce afgańskich żołnierzy i policjantów – do tej pory sądził, że lokalsi nie mają prawa wstępu do takich miejsc. Że generalnie ich obecność w bazach koalicji jest mocno ograniczona. Wojskowy był na świeżo po informacjach o kolejnym ataku green on blue, jak określa się próby zabicia żołnierzy koalicji przez członków afgańskich sił bezpieczeństwa, sprzyjających rebelii.
Świadkiem owej konfuzji byłem w Bagram, lecz w Ghazni jest podobnie – na difaku jada się obok Afgańczyków, szczególnie dużo jest tu ochroniarzy z firmy KBSS.
Swoją drogą, zdumiewająca jest ilość pochłanianego przez tych niedużych – w porównaniu z Europejczykami czy Amerykanami – mężczyzn, jedzenia…
Ale to nie jedyni Afgańczycy, których można zastać na stołówce. Duża część personelu difaktu rekrutowana jest na lokalnym rynku pracy. Mimo naturalnych obaw, że jest to środowisko infiltrowane przez rebeliantów, do jakiejś spektakularnej tragedii nie doszło. Jak to ujął swego czasu jeden z moich mundurowych kolegów:
- No, nie wytruli nas. Czyli są pod kontrolą.
Za to sami Afgańczycy nie uniknęli tragedii. Oficer kontrwywiadu dał mi do zrozumienia, że nie powinienem informować o skutkach ostrzałów bazy. Napiszę więc tylko, że w jednym z niedawnych ataków ucierpieli afgańscy cywile również z tej strony muru.
- Jeden ranny chłopaczek wył tak głośno, że słyszałem go, będąc dobrych dwieście metrów dalej – wspomina żołnierz, którego atak zastał w bazie.
Dziarski przedziałek
Bez zgody dowódcy kontyngentu nie ma mowy o udziale w jakimkolwiek patrolu. Czekając na zielone światło, wstąpiłem do najlepszego zakładu fryzjerskiego w Gazowni. To rzecz jasna żart, bo Marek – jeden z oficerów prasowych – strzyżeniem zajmuje się okazyjnie.
Muszę przyznać, że idzie mu to nieźle, zwłaszcza zaś popisowy numer, czyli wygolenie środka głowy. Obowiązkowo utrwalone na zdjęciu, czemu i ja się poddałem.
A poza tym robię dziś za listonosza, dostarczającego przywiezione paczki, odwiedzam znajomych i… wytapiam tłuszcz. W Ghazni palące słońce.