Rejestracja | Logowanie »


My łapiemy, oni wypuszczają

22 komentarze | 28 stycznia 2014
Osadzeni w więzieniu w Ghazni, podejrzani o działalność rebeliancką, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

Osadzeni w więzieniu w Ghazni, podejrzani o działalność rebeliancką, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

W Polsce trwa dyskusja na temat więzień CIA na terenie naszego kraju, w których miano przetrzymywać – i torturować – ujętych w Afganistanie bojowników. Na tym tle niemal niezauważona przechodzi informacja o działaniach afgańskiego rządu, który zamierza wypuścić na wolność rebeliantów, zatrzymanych swego czasu przez siły koalicji.

Wczoraj administracja prezydenta Karzaja poinformowała, że w ciągu dwóch tygodni więzienne mury opuści 37 osadzonych. Tym samym rząd w Kabulu zaczyna realizować swoje wcześniejsze zapowiedzi, które stały się powodem ostrych protestów Amerykanów.

Zdaniem przedstawicieli amerykańskiej armii, spośród kilkuset osób – które w sumie zamierzają uwolnić Afgańczycy – 40 procent brała udział w atakach, w których zginęło 57 afgańskich cywilów i członków lokalnych sił porządkowych. Niemal co trzeci zaś aktywnie uczestniczył w operacjach, w których śmierć poniosło 60 żołnierzy NATO.

Afgańczycy z kolei twierdzą, że nie ma wystarczających dowodów na stawiane osadzonym zarzuty. Jest zatem mało prawdopodobne, by zwolnieni (znów) dołączyli do rebelii.

Więzienie w Bagram – przejęte w zeszłym roku od Amerykanów – stało się „fabryka talibów” – komentował niedawno prezydent Hamid Karzaj.

- To miejsce, gdzie niewinni ludzie byli torturowani, obrażani, gdzie zmieniano ich w niebezpiecznych kryminalistów – mówił najważniejszy afgański polityk.

A tamtejsi prawnicy podkreślają, że zatrzymania dokonywane przez siły NATO – w tym Polaków – były niezgodne z afgańską konstytucją.

Czy decyzje kabulskich władz będą miały wpływ na sytuację stacjonujących w Ghazni Polaków? Pamiętam, że gdy jesienią zeszłego roku po raz pierwszy gruchnęła informacja o planowanej amnestii, wywołało to frustrację wśród wielu wojskowych.

- My łapiemy, oni wypuszczają… – komentowano.

- Czas najwyższy się stąd wynosić – to chyba najlepsze podsumowanie, jakie wówczas usłyszałem.

Czy żona musi być jak zakonnica?

55 komentarzy | 21 stycznia 2014
Misyjne ryzyko ma nie tylko dosłowny charakter - wiąże się ono również z zagrożeniem dla trwalości wielu związków/fot. Marcin Ogdowski

Misyjne ryzyko ma nie tylko dosłowny charakter - wiąże się ono również z zagrożeniem dla trwałości wielu związków/fot. Marcin Ogdowski

Kilkanaście dni temu otrzymałem list od Dominiki, świeżo upieczonej czytelniczki blogu.

„(…) Kuzyn był na imprezie w klubie i ‘wyrwał’ tam dziewczynę. (…) Widząc obrączkę na palcu zapytał, czy w klubie jest jej mąż? Odpowiedziała mu, że jej mąż jest w Afganistanie” – pisze Dominika.

Potem zaś dodaje:

„Byłam w szoku, gdy to usłyszałam. Jest dla mnie nie do pomyślenia, że można się zachować tak, jak ta dziewczyna. Przecież jej męża nie ma dopiero od dwóch miesięcy – jak będzie umiała spojrzeć mu w oczy, gdy wróci? Nie rozumiem takich kobiet, przecież ich mężowie pojechali tam na wojnę, nie dla zabawy (…)”.

Ta tematyka nie jest co prawda istotą blogu – funkcjonuje za to nieustannie na forum zAfganistanu.pl. Dlatego zdecydowałem się ów list opublikować. A także komentarz jednej z czekających żon, z którą o tym rozmawiałem.

„Nie oczekuj, że żona czy narzeczona zamknie się na pół roku w zakonie. (…). To, że pójdzie na dyskotekę i pobawi się z jakimś facetem, nie oznacza przecież, że musi zdradzić męża. Litości…”.

Wpis nieco techniczny

12 komentarzy | 14 stycznia 2014
Zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski

Zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski

Winien Wam jestem wyjaśnienia, zauważyliście bowiem, że już od jakiegoś czasu rzadziej umieszczam nowe wpisy na blogu. Taki stan potrwa jeszcze kilka tygodni – do momentu ukończenia nowej, „afgańskiej” powieści.

Której premiera planowana jest wczesną wiosną tego roku.

Mam nadzieję, że książka – o której napiszę jeszcze przy innej okazji – zrekompensuje Wam moją blogową nieobecność.

Póki co chciałbym Wam zaprezentować jej drobny fragment – z prośbą o opinie.

*          *          *

Wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób i zdarzeń są przypadkowe

Baza Ghazni, 24 marca

- O kurwa, sporo tego – widok kilkudziesięciu lawet, wypakowanych wojskowym sprzętem, zrobił na Rygasie niemałe wrażenie. Ciężarówki stały w kilku rzędach – jak okiem sięgnąć – w dodatku każda z odpalonym silnikiem, co tylko potęgowało ogrom doznania. „Tak dużego konwoju jeszcze nie przeprowadzaliśmy” – pomyślał Bartek, próbując policzyć wozy. Po trzydziestym dał sobie jednak spokój.

- Będzie cyrk… – powiedział do siebie, kręcąc przy tym głową.

Właściwie to już był – dochodziło południe, a oni dopiero zbierali się do wyjazdu. Plan zaś zakładał, że konwój wyruszy z Ghazni najpóźniej o dziewiątej rano. Szlag trafił założenia jeszcze wczoraj wieczorem, gdy okazało się, że połowa z zamówionych lawet nie dotarła do bazy. Afgańscy kontraktorzy podeszli do sprawy z typową dla siebie nonszalancją. „Oni zawsze mają czas” – Bartek mimowolnie się uśmiechnął.

- Leniwe sukinkoty – powiedział, odmachując grupce afgańskich kierowców, wśród których był Samiullah, ghaznieńczyk, którego Rygas poznał kilka tygodni temu.

Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił. Siedział na wieży Rosomaka, rozkoszując się dymkiem i promieniami silniejszego z każdym dniem, wiosennego słońca. Nie miał pojęcia, ile godzin zajmie konwojowi dotarcie do Bagram. Najpewniej kilkanaście, z których większość trzeba będzie spędzić w zamkniętym transporterze. Chciał więc wykorzystać ostatnie chwile na wolnym powietrzu, choć smród spalin trochę mu z tej przyjemności odbierał.

„Będzie cyrk…” – powtórzył w myślach Rygas. Nie lubił konwojów. Dobrze jednak wiedział, że ktoś musiał eskortować przeprowadzkę kontyngentu, zwłaszcza, że Polacy korzystali z usług afgańskich firm transportowych. W warunkach, jakie tu panowały, szaleństwem byłoby pozostawienie Afgańczyków samym sobie. Zapewne duża część ciężarówek nigdy nie dotarłaby na miejsce, zapadając się pod ziemię gdzieś między Ghazni a Bagram. Nie z powodu nieuczciwości laweciarzy – choć Bartek nie ufał im za grosz – lecz bandytów, którzy z napadów na kierowców uczynili drugi, po narkotykach, najbardziej dochodowy interes w Afganistanie. Każdej doby w tym kraju przepadała bez wieści zawartość kilkudziesięciu ciężarówek, a tysiące kierowców i pasażerów opłacała nielegalne myto, by móc przejechać jakimś odcinkiem. To rzecz jasna podrażało koszty operacyjne lokalnych spedytorów, co im bliżej końca misji, tym bardziej wadziło głównemu zleceniodawcy – NATO. W takich okolicznościach na afgańskich drogach pojawiły się silnie ochraniane konwoje logistyczne. Co redukując jedno ryzyko, zwiększało kolejne – klasycznych rebelianckich ataków. Bojownicy byliby idiotami, gdy nie skorzystali z okazji, jakie stwarzała ewakuacja ISAF. Już od wielu miesięcy konwój popędzał konwój – liczba celów do odpalenia dramatycznie wzrosła. „Ostatnia chwila, żeby nam napsuć krwi” – Rygas doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Ale krew psuli im też sami kierowcy lawet. Bartek miał gdzieś fakt, że się spóźnili – właściwie nawet go to ucieszyło, bo w nocy mógł się wyspać, a dziś zdołał zjeść wczesny, ale mimo wszystko normalny obiad. Rygasowi chodziło o pewną niezborność, rodzaj ruchowej szorstkości oraz brak dyscypliny laweciarzy. Za dnia dało się jeszcze ich upilnować i zmusić do w miarę uporządkowanej jazdy, ale w nocy…

W nocy działy się cuda – auta nękały usterki, brakowało im paliwa (mimo zapewnień, że ruszają na pełnych bakach), kierowcy gubili drogę, bądź zjeżdżali na pobocza, co często kończyło się zakopaniem, a nierzadko efektowną wywrotką. Rygas, który kiedyś nawtykał kierowcy PKS-u, że jeździ jak wariat, teraz nabrał do swoich doświadczeń właściwego dystansu. Prawdziwi „mistrzowie kierownicy” byli tu, w Afganistanie – uznał już dawno temu i nie był w tej ocenie osamotniony.

(…)

- „Rygi”! – jakiś głos przerwał rozmyślania starszego szeregowego. – Odprawa!

- Idę – odpowiedział koledze Bartek. „Będzie cyrk” – powtórzył po raz trzeci, zeskakując z wozu.

*          *          *

Pomoc może być jak pocałunek śmierci

34 komentarze | 04 stycznia 2014
Zarka/fot. PKW Afganistan

Zarka/fot. PKW Afganistan

Nie pamiętam, jakie imię nosiła ta dziewczynka. Spotkałem ją w podkabulskim sierocińcu, kilka lat temu; miała wówczas nie więcej niż osiem lat. A na twarzy mnóstwo blizn, które od razu przykuły moją uwagę. „Pewnie pokaleczyły ją odłamki jakiegoś granatu albo innego dziadostwa…” – pomyślałem sobie. W kraju, takim jak Afganistan, było to oczywiste skojarzenie.

A jednak nie miałem racji.

Okazało się, że mała padła ofiarą brutalności dorosłych, którzy opiekowali się nią, zanim trafiła do domu dziecka. Ponurej placówki, która i tak stanowiła pozytywną odmianę – bo tam przynajmniej nikt nie gasił papierosów na jej twarzy…

Wspominam tę historię nie bez powodu – wiele uwagi bowiem poświęcono ostatnio Zarce, innej afgańskiej dziewczynce, swego czasu leczonej w Polsce. Dziecko zostało ranne podczas wymiany ognia między rebeliantami a rządową policją. Dzięki Polakom wróciło do zdrowia.

A potem do swojego kraju.

Kilka dni temu w świat poszła informacja, że Zarka została zabita przez jednego z kuzynów. Motywem morderstwa miała być jej „nieczystość”, jako skutek pomocy udzielonej przez niewiernych Polaków.

Afgańskie władze zaprzeczyły doniesieniom o zabójstwie, a owo dementi skwapliwie podchwyciło Ministerstwo Obrony Narodowej. Dziecko żyje, ma się dobrze, i razem z najbliższymi przebywa gdzieś w Afganistanie – takie jest oficjalne stanowisko.

Problem w tym, że nie sposób się z rodziną Zarki – ani z nią samą – skontaktować…

A teraz do rzeczy. Dziewczynkę z bliznami na twarzy mógłbym spotkać także w polskim domu dziecka. Bezmyślne okrucieństwo nie zna bowiem granic państwowych i kulturowych. Zdarza się i u nas – i to wcale nie tak rzadko. Szczęśliwie jednak – w miażdżącej większości – obcy nam jest religijny fundamentalizm, o tyleż niebezpieczny, że będący usprawiedliwieniem dla dziwacznych, okrutnych praktyk. Na przykład zabicia „skalanej” dziewczynki (co w istocie stanowi część szerszego zjawiska, jakim jest instrumentalny stosunek do kobiet w ogóle).

Takie rzeczy to tylko w Afganistanie – można by rzec, parafrazując pewną reklamę (z zastrzeżeniem, że dotyczy to jeszcze kilku innych miejsc na świecie, trawionych owym fundamentalizmem).

No właśnie. Jesteśmy pod Hindukuszem już od kilkunastu lat, znamy więc doskonale panujące tam stosunki. I co?

- Z Zarką jest jak z dzieckiem, wyciągniętym z pożaru – usłyszałem wczoraj od kolegi w mundurze. – Uratowaliśmy, wyleczyliśmy, a potem znów wsadziliśmy do budy, która teraz co prawda nie płonie, ale w każdej chwili znów może zająć się ogniem.

Ludzki odruch żołnierzy i lekarzy jest dla mnie oczywisty. Pytanie, czy historia Zarki – zwłaszcza fakt wyjazdu na leczenie do Polski – musiała zostać tak nagłośniona? Rozumiem wymogi wojskowego „piaru” – i nie zamierzam się na nie zżymać. Pod jednym wszak warunkiem – że nie dopuścimy do tego, by osoby – których losy instrumentalnie ogrywamy – wracały później do przysłowiowych tlących się bud.

Jeśli nas na to nie stać, pomagajmy bez propagandowej obróbki. Bo w kraju pełnym demonów, nasza pomoc – ogłoszona wszem i wobec – może być jak pocałunek śmierci.