Rejestracja | Logowanie »


Różne oblicza determinacji

15 listopada 2010

“Najarali się czy jak!?” – taka była pierwsza reakcja żołnierzy z Warriora na widok kilkunastu talibów, atakujących bazę. Uzbrojonych ledwie w kałachy, erpegi i jeden moździerz, który zresztą chwilę później rozniosło na strzępy – nie wiadomo, czy na skutek niewłaściwej obsługi, czy z powodu wadliwej amunicji.

Przewaga Polaków była ogromna, wynik starcia – z góry do przewidzenia. A jednak zaatakowali…

- “Szuszakom” determinacji nie brakuje – kwituje incydent jeden z oficerów.

Jednak postawa rebeliantów ma również inne, mniej straceńcze oblicze. Już podczas poprzedniego wyjazdu pisałem o polowaniach na rosomaki – w tej materii zmieniło się tylko tyle, że jest ich jeszcze więcej. “Kopią ajdiki jak najęci, by wyjąć nam jak najwięcej rośków” – słyszę.

Bo “rośki” mają “trzydziestki” – potwornie skuteczne działka na wieżach. Największy powód do zmartwień dla działających w prowincji talibów.

Przewaga Polaków nie odstrasza talibów.../fot. Marcin Ogdowski

Przewaga Polaków nie odstrasza talibów.../fot. Marcin Ogdowski





10 komentarzy do “Różne oblicza determinacji”

  1. Wieczny wyścig zbrojeń. Oni robią wszystko by nam unieszkodliwić Rośki, a my staramy się być szybsi i zaradczy by nie dać sobie ich odebrać. Wieżę, że będziemy lepsi i zawsze przynajmniej o jeden ruch do przodu.


  2. Szuszaki, szuszmole = Taliby.
    Zdegenerowany język okopowy?
    Niemożliwe jest znalezienie pięciu rzeczy: dobrej rady u wroga, poszanowania u głupca, przebaczenia bez skruchy, raju bez dobrych uczynków oraz wierności u kobiet?
    Wierzę (RZ), że ta misja nie każdego okaleczy. Oby.


  3. gdyby nasi żołnierze byli tacy odważni. pewnie już wygralibyśmy tę wojnę.


  4. bogus, zastanów się dobrze zanim coś napiszesz… pewnie kolejny 13-latek …


  5. Andrzej Sapkowski
    Ż M I J A [urywek]

    Etot słuczaj stał dawno legiendoj
    Na czużoj afganskoj storonie
    Żył odin sołdat s lubowju biednoj
    Dowierjałsa on odnoj zmieje…
    Wiktor Mazur
    It was no dream; or say a dream it was,
    Reał are the dreams of Gods, and smoothly pass
    Their pleasures in a long immortal dream.
    John Keats,Lamia

    Świt nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasności. Nieprzebita czerń nocy blednie tylko
    na sekundy, potem od razu jasność podpala chmury, zapalają się i płoną oślepiającym ogniem
    śniegi na szczytach. Nagle ma się wrażenie, jakby gdzieś tam, daleko, za grzbietem górskim,
    kraterem otwarło się wnętrze ziemi, wzbierając i kipiąc płynną masą wrzącej lawy. Jakby gdzieś tam, daleko, za zębatą linią szczytów, rozpostarł ogniste skrzydła Żar Ptak, zrywający się do lotu w przestworza.
    Żar Ptak wzlatuje, jasność ogarnia cały widnokrąg, wzbierający bąbel światła wypełnia
    niebo nad szczytami, blask z zawrotną szybkością płynie w dół, w dół po pobrużdżonych
    żlebami ścianach i zboczach. Ściany i zbocza podnóża Hindukuszu, za dnia niezmiennie
    szaro-buro-popielate, w chwilach świtu szlachetnieją oślepiającym złotem.
    W krótkich chwilach świtu, tylko w tych krótkich chwilach, na krótką chwilę Afganistan
    staje się piękny.
    O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje Żar Ptak, zbocza gór pokrywa złoto, a Afganistan
    pięknieje, jest zimno. Tak zimno, że metal akaemu pokrywa się warstewką szronu.
    Szronu, który boleśnie klei się do palców.
    ***
    – Nie spać – przestrzega Lewart, naciągając na zziębnięte uszy kołnierz buszłata, miłego
    sztucznego misia. – Nie spać tam! Wałun? Nieśpij! Rogozin?Śpisz?
    – Czuwam!
    – Karajew?
    – Czuwam, praporszczyk. Nieśpię. Za zimno, blin*…
    Paweł Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokrywę rękawem. Obok, z prawej, wierci się Wałun, dla podkomendnych sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera ręce, burczy coś pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zimą, w ułożonej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera się Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dwójnogiem swego RPK, pobrzękuje cynkiem z amunicją.
    Robi się jaśniej. Zastawa budzi się dożycia, ludzie ruszają się w blokpostach, stękają i
    klną w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w obłożonych głazami gniazdach
    posterunków. Skądś z bliska – w zimnym górskim powietrzu czuć wszystko – dolatuje dymkowy zapach, ktoś olał zakaz, nie wytrzymał bez papierosa. Wałun głośno smarcze, wyciera nos, dłubie w kąciku oka, wpatrzony w dół, w wylot wąwozu i jasną wstęgę wypływającej stamtąd, zwijającej się jak wąż strażacki drogi. Lewart wychyla się zza kamieni, patrzy w kierunku przydrożnego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, askerów z rządowej armii afgańskiej. Nic się tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.
    –Śpią pewnie, Azjaci.
    –Śpią – godzi się ospale Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.
    – Nitki tylko patrzeć.
    – Tylko patrzeć – ziewa Azim Karajew. – Dzień jak co dzień. Da zdrawstwujet Sowietskij
    Sojuz… Blin.
    Z tyłu, z punktu dowodzenia, podniesione głosy Komwzwoda, dowódca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga któregoś z sierżantów. Sierżant rugażołnierzy. Zapewne tych, którzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by się odlać.
    Lewart podnosi do oczu lornetkę, patrzy na zakręt drogi i wylot wąwozu.
    „Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrzeć.
    ***
    Konwój, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-przeładunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesiąt kilometrów pustkowi do Mazar-i Szarif, stamtąd górskie serpentyny wiją się aż do Puli-Chumri, bite kilometrów dwieście. Wkrótce za Puli-Chumri zaczyna się przełęcz Salang i tak samo nazwany długi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawiący serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogląda na zegarek, konwój z pewnością przebył już Salang, jest już za południowym wylotem tunelu.
    Z miejsca, gdzie zziębnięty Lewart patrzy na drogę, od wylotu wąwozu, który obserwuje, do południowego wylotu Salangu jest około piętnastu kilometrów. Będącą już za tunelem „nitkę” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakieś sześćdziesiąt. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosząca kodową nazwę: „Newa”.
    – Słyszę silniki – ogłasza sierżant Charitonow, ksywka Wałun.
    Z pogrążonej w cieniu paszczy wąwozu wyłania się kolumna, wjeżdża na pętlę drogi, prezentując prawe burty jak na defiladzie, maszyny są wyraźnie widoczne na tle osłonecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wieżyczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, węsząca zagrożenie. Za beteerem dwunastokołowy ural, skrzynia ładunkowa zakryta plandeką, jakieś trzydzieści metrów za nim następny, za nim jeszcze jeden. Dalej tęponosy dziesięciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymiące spalinami, świszczące hydrauliką, potężne, dwustukonne, nie jakieś tam zwykłe ciężarówki, nie jakieś
    byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budzące respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzymałości osi wyładowane tym, czym wojna się karmi, bez czego wojnie się nie obejść. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakręcają po serpentynie, defilują, tym razem prezentując zastawie lewe burty, ubłocone mieszaniną pyłu pustyń iśniegów Hindukuszu. Prowadzący beteer jest już sto metrów od KPP i przypłaszczonego do skał posterunku Afgańczyków.
    Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi się jeszcze zimniej. W uszach czuje nagły ucisk,
    tętnienie, przechodzące w natrętny owadzi brzęk, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w
    ul. I nagle wie. Nagle ma pewność. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy miał pewność.
    – Duchy… – szepcze nagle. Wałun odwraca się.
    –Że co? Pasza?
    – Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!
    Na drodze nagły rozbłysk, dym, krzyki na zastawie głuszy rwąca uszy eksplozja. Rąbnięty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopnięta dziecięca zabawka. Huk, huk, zbocze za drogą rozkwita dymami, w dół, ku kolumnie, wlokąc smugi jak indiańskie strzały, lecą pociski z granatników. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferkę, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, płonie jak pochodnia.
    Zastawa budzi się z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzeniałomoce PKM, otwierają ogień kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie się w dłoniach, kolba tępo łupie w ramię. Obok strzela Zima, łuski sypią się gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje długimi seriami. Strzela już cała zastawa, każdy blokpost, każde stanowisko, strzela każda lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzelać. Rwane kulami zbocze wąwozu za drogą rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusić ich do ziemi! Przydusić do ziemi duszmanów z RPG i bazookami, nie pozwolić im bezkarnie walić do kamazów konwoju.
    – Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo ktoś z tyłu, z położonego wyżej posterunku. – Ka- pe-pe!
    Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.
    Eksploduje maz, wybucha cysterna, płonąca ropa zalewa drogę, ogień dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje człowiek, cały w ogniu, padaścięty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smród dusi i dławi. W dymie błyski wystrzałów, eksplozje pocisków z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i
    afgański bunkier, niknie konwój pod ostrzałem, dym kuta je i kryje. Lewart ocierałzawiące
    oczy. Nie strzela, nie widząc. Wałun klnie.
    – Nie widzę! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widzę, bladź!
    Z dołu, od płonącej ropy, płyną fale gorąca i nafcianego smrodu.
    Z tyłu nagle krzyk, stuk i zgrzyt butów, rwący się, młodzieńczy, szczeniacki głos starleja
    Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mrożącą krew pewnością Lewart, za sekundę zrobi
    coś nieprawdopodobnie głupiego. Szczeniacko i morderczo głupiego.
    – Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mną!
    Nie wierzę, pomyślał. Nie wierzę.
    – Plutoooon! Za mną! Na pomoc naszym! Wpieriooood!
    – Pojebało go… – stęknął ze złością i rozpaczą Wałun. – Myśli,że co tu, kurwa, jest,Łuk
    Kurski?
    Żołnierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukryć. Wszyscy. No, może nie wszyscy. Pobiegli.
    Za starlejem.
    – Siedź, Pasza – wydyszał Wałun, żelaznym chwytem osadzając i ściągając Lewarta do okopu. – Siedź! Kirylence odbiło, ale ty nie wariuj! Siedź! I ty też siedź, Michaił! Siedź tam na dupie! A ty, Zima, dokąd? Dokąd, twoju mać! Stój! Stój, mówię!
    Zima nie posłuchał. Pluton, nawet jeśli niecały, wyszedł z ukryć. Za starlejem Kirylenką.
    Na rozkaz.
    A duszmani, taka ich mać bladź, tylko na to czekali.
    W zastawę rąbnęły seriami dwa DSzK, z grani i zeżlebu, zadudniły tępo, dah-dah-dah-
    dah-dah, pociski przeryły przedpole, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi.
    Nim sierżant wciągnął go w ukrycie, Lewart widział kurzawę krwi, jak z syfonów sikającej z trafianych, widział, jak padają, cięci i siekani kulami, słyszał, jak krzyczą i wyją. Widział, jak trafiony w brzuch Azim Karajew łamie się jak scyzoryk, widział, jak tarza się po piasku, krwawiąc, a piasek wokół aż się gotuje. Widział, jak mundur na plecach starleja Kirylenki dymi i rozrywa się nagle, pęka krwawo, a sam starlej pada, twarzą w dół, w bury afgański piach.
    Eksplozja, jedna, druga, ogłuszający huk, wizg odłamków, wokół aż czarno od poderwanego żwiru i latających kamieni. Moździerz, pomyślał Lewart, skurwiele mają i moździerz.
    – Moździerz! – krzyknął. – Kryj się! W ukrycia! Wszyscy w ukryyyciaaa!
    Zadławił się nagłym brakiem powietrza. Dah-dah-dah-dah-dah, nie ustawały de-sze-ka. Dah-dah-dah-dah-dah. Pociski rozbijały w pył nawet całkiem spore kamienie. Skulił się, wcisnął twarz w rękaw buszłata.
    Syczące wycie, oślepiający błysk, rwący uszy huk, wstrząsająca gruntem detonacja, fala
    gorąca. RPG, skojarzył z miejsca, to RPG. Wypalony z bliska… Z bliska!
    – Allah-u akbaaar!
    – Duuuuuchyyyyy!
    Krzyczeli już i inni, cała zastawa, wszyscy widzieli już wyrastające jak spod ziemi sylwetki w płaskich pakolach i turbanach. Mudżahedini szli do natarcia, wzywając Allaha, paląc ze wszystkiego, co mieli. Lewart słyszał wokół szybkie fit-fit-fit-fit lecących pocisków. De-sze-ka nie cichły, wciąż łupiły po stanowiskach plutonu.
    – Na moją komendę! – ryczy ze stanowiska dowodzenia starszy praporszczyk Panin. –
    Pluton do boju! Ognia!
    – Allah-u akbaaaaaar!
    – Ognia! – ryczy Panin. – Strzelać, bliaaa! Strzeeelaaaać! Strze…
    Eksplozja, po plecach wali grad żwiru i drobnych kamyków. Lewart nie musi się oglądać,
    wie, co się stało, wie, skąd te odłamki, co odebrało głos Paninowi, dlaczego umilkł nagle PKM ze stanowiska dowodzenia. Wie,że to bezpośrednie trafienie, granat z moździerza w samśrodek blokpostu.
    – Ognia! Ogniaaa, job twoju maaaaaać!
    Chwała Bogu, żyje, oddycha z ulgą Lewart. Alosza Panin żyje i dowodzi… Chwała Bogu,
    że nie ja… Kolejny po starszeństwie…
    Zaciska zęby i dusi spust akaemu, strzela. Strzela obok Wałun, strzela ze swojej dziury Rogozin, strzela cały pluton. Mimo gęstego i nieustannego ognia, stwierdza ze zgrozą Lewart, sylwetek w pakolach, turbanach i arafatkach wcale nie ubywa, jest ich coraz więcej. I są coraz bliżej. Tak blisko,że widać już każdy detal. Jak choćby ten,że dwóch spośród biegnących wprost na nich brodaczy niesie ręczne granatniki, jeden RPG-7, drugi stareńki RPG-2.Że obaj przyklękają, biorą broń na ramiona.
    Ledwo zdążył skurczyć się na dnie okopu i zakryć głowę rękami.
    Przynajmniej jeden pocisk kumulacyjny trafił w ich blokpost, prościutko w stanowisko Miszki Rogozina, w jego kamienne gniazdo. Na oczach ogłuszonego straszliwym hukiem Lewarta z gniazda, wraz z dymem, ogniem i odłamkami skały, wyleciało to, co z Miszki zostało: strzęp skrwawionej płaszcz-pałatki, coś przypominającego zwęglony arbuz i wielki kłąb karminowo-sinych flaków.
    Skurczony obok Wałun trącił go czymś twardym w plecy, ogłuszony Lewart zobaczył, że sierżant w obu dłoniach dzierży granaty obronne F-1. Zębami wydarł obie zawleczki, rzucił granaty na przedpole, krótko, nie wychylając się. Lewart poszedł za jego przykładem, ciskając kolejno swoje własne limonki. Gdy poprawiał dwoma zaczepnymi RGN, F-1 zaczęły wybuchać, eksplozje i wycie odłamków zgłuszyły na moment dzikie ewokacje do Allaha. Podniósł z ziemi i rękawem przetarł swój kałasznikow. Wałun szarpnął go za ramię.
    – Wiejmy stąd! Do tyłu! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!
    Wyskoczyli z blokpostu, poderwali się wśród świstu kul, przebiegli, kicając jak zające, do następnego stanowiska, może dziesięć metrów, dziesięć metrów skalistej ziemi, dziesięć metrów wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali się przez brustwerę, spadli wprost na ciała,
    na trupy, na wyjących rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki żołnierz, Lewart nie mógł poznać, kto to, ryczał przekleństwa, wrzeszczał przeciągle, z kolbą przy okopconym policzku bez przerwy strzelał z pekaemu, siał kulami po przedpolu.
    – Allah-u akbaaaar!
    – Yalla, yalla!
    – Basmacze posrani! – darł się, strzelając, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chodźcie!
    Chodźcie!
    Do okopu, odbiwszy się od brustwery, wpadły dwa granaty, RGD i kakaowe pakistańskie
    jajko. Śmierć, pomyślał Lewart, płaszcząc się jak flądra na usianej łuskami ziemi.
    Wałun skoczył szczupakiem, chwycił i z leżącego wymachu odrzucił ergedeszkę, eksplodowała na przedpolu. Pakistański granat wturlał się między trupy i rannych, oni też wzięli na siebie większość odłamków po wybuchu. Lewarta rzuciło na wznak, znowu ogłuchł, od huku i od wycia pokaleczonych. Któryś ciskał się obok, wierzgał, zaczepił butem za pas akaemu i wyrwał go Lewartowi z rąk.
    – Allah-u akbaaar!
    Na brustwerę wskoczyło dwóch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem iśniady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast ściął serią kaemista z okopconą twarzą, sam zaraz potem ginąc od serii brodacza.
    – Allah-u akbaaar!
    Muszka zamknięta, odnotował irracjonalnie Lewart, patrząc na karabinek brodacza, gorączkowo macając wokół w poszukiwaniu broni. To chiński kałasznikow, chińska produkcja, przerzucona z Pakistanu…
    Namacał, stęknął rozpaczliwie, uniósł, miał cholerne szczęście, tym bowiem, co namacał, był czyjś porzucony AKS, lżejszy od akaemu i dający się szybciej unieść. Trzymając krótką broń w wyciągniętych rękach, w geście odruchowo obronnym, nacisnął spust. Trafił ducha z chińskim kałasznikowem prosto w twarz. Krew, zęby i kłaki z brody poleciały we wszystkie strony.
    – Tak jemu! – zaryczał dziko Wałun. – W świńską mordę! W ten ryj bisurmański!
    Chwycił PKM zabitego strzelca, wskoczył na brustwerę, na równe nogi.
    – Gaaaady! – darł się, waląc z biodra, wodząc lufą. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa mać
    wasza jebana!
    Milukin, przypomniał sobie Lewart, ten zabity kaemista to był szeregowy Milukin. Nie mógł podnieść się z ziemi, nogi miał jak z waty, całe ciało, wydawało się, każdeścięgno, wszystko odmówiło posłuszeństwa. Zaciśnięta na chwycie akaesu dłoń za nic nie chciała się rozewrzeć, drgała w skurczach. Grunt pod nim zadygotał nagle od eksplozji, stanowisko wypełniłśmierdzący dym. Lewart zachłysnął się, rozkaszlał, załzawił w wymiotnym odruchu.
    Wałun wystrzelał całą taśmę z pudła, cisnął PKM. Rzucił się na kolana obok Lewarta,
    chwycił go za ramię, szarpnął. Lewy rękaw miał poszarpany, gołe ramię pod nim we krwi.
    – Nogi, Pasza! Dalej, żywo! Żywo, bratan!
    Lewart przemógł się, zerwał. Wyskoczyli z okopu, przebiegli następne dziesięć metrów, część trasy na nogach, część na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszmanów z tyłu i zachęcającymi krzykami towarzyszy z ziejącego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, który nagle otwarł się przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli się dośrodka, łapiąc ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym święty Piotr, powitał ich iście rajską wiązanką.
    –Żywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, leży jeden z drugim? Brać broń! Broń brać,
    mać waszą! I do boju! Do boju!!!
    Broni nie brakowało, blokpost pełen był zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, dołączyli do linii, do licząc na oko jakichś dziesięciu żołnierzy, ostrzeliwujących się ostro i gęsto. Na dnie, skurczony, siedział Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzając do mikrofonu mantrę wezwań pomocy.
    – Ognia! – darł się Aleksiej Panin,święty Piotr, nawet podobny do świętego klucznika, gdyby świętego ogolić, ostrzyc na zapałkę, umazać mu gębę krwią i smarem i wcisnąć do rąk AK-74.
    – Ognia! Ogień ciągły!
    Blokpost strzelał. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, prażył z pekaemu młodszy sierżant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, biorąc zamachy jak posągowy grecki dyskobol, szeregowy Ługowoj ciskał na przedpole granaty ręczne. Na oczach Lewarta dostał kulę prosto w czoło, z potylicy krew buchnęła mu fontanną długą na metr.
    – Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!
    – Ja „Newa”, ja „Newa”… – powtarzał rwącym się głosem Kola Sinicyn, kiwając się nad
    radiostacją jakŻyd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie słyszysz… Ja „Newa”…
    – Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!
    Kola Sinicyn przestał mówić, zaczął szlochać, kiwając się coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocował się z zaciętym pekaemem. Wałun strzelał i wrzeszczał. Eksplodujący granat obsypał ich piaskiem iżwirem, wrzaski atakujących przybrały na sile. Alosza Panin oderwał zakrwawiony policzek od kolby, splunął soczyście.
    – Chujowo, rebiata – podsumował zimno. – Jej Bogu, my w głubokoj żopie.
    Faktycznie, wydawało się,że nie ocaleją. Ale ocaleli.
    Ocalenia, o dziwo, nie przyniosły im „Krokodiły”, szturmowe śmigłowce Mi-24, te zjawiły się później, niewiele zresztą wyprzedzając czołgi i BMP idącej z odsieczą bronie grupy spod Czarikaru. Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawałoby się do cna spalonej, ze szczętem rozbitej, unicestwionej już nitki. Zamykający kolumnę ural eskorty odstał na Salangu, na miejsce zasadzki dotarł z opóźnieniem. Ural na skrzyni wiózł zamontowaną zuszkę. Szybkostrzelne działko zenitowe ZU-23 o dwóch sprzężonych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki
    przeorały najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcząc je z mudżahedinów z bazookami. Potem artylerzyści obrócili lufy na lewo, na duszmanów na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze żwirem. Przemieszali dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wciąż w tempie dwóch tysięcy pocisków na minutę, prali po uciekających, prali aż do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastawą już warkotały Mi-24, a góry zatrzęsły się od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nursów.
    Lewartowi nie dane było widzieć ani przylotu śmigłowców, ani rakiet. Wybuch ostatniego wystrzelonego w blokpost pocisku z RPG, ten sam wybuch, który okaleczył młodszego sierżanta Kriuczkowa, Lewarta cisnął na kamienie z takim impetem, grzmotnął jego głową o głaz z taką siłą, że zapadł w bezwład i ciemność, utonął w niebycie i pogrążył się w nim. Kompletnie i nieodwołalnie.
    Gdy przybyła odsiecz, z zastawy „Newa” zeszło na własnych nogach siedmiu żołnierzy, w tym starszy praporszczyk Panin i Wałun, sierżant Walentin Charitonow. Dziewięciu zniesiono na noszach, wśród nich radzistę Kolkę Sinicyna, całego, ale w ciężkim szoku. W traumie tak głębokiej i trwałej, że zapewniła mu dembel. Kriuka, który stracił rękę połokieć, naturalnie demobilizowano również. Lewart trafił do medsanbatu w Bagramie, gdzie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu. Wstrząśnienie mózgu dembelu nie zapewniało.
    Ataku na zastawę, jak wkrótce donieśli konfidenci KHAD-u, dokonał ze swym oddziałem Tarik Sayid Qâdir, podległy współpracującemu z wywiadem pakistańskim ugrupowaniu Dżamiat-i Islami. Że zaś według jednego z konfidentów bazą wypadową Tarika Sayid Qâdira miała być wioska Chorandżarik, wioskę Chorandżarik ostrzelały i zbombardowały myśliwce szturmowe Su-25, nie zostawiając z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni później KHAD oskarżył o atak na zastawę mudżahedinów mułły Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. Aże aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi miała udzielać wioska Szaran Karz, wioskę Szaran Karz poddano ostrzałowi rakietami odłamkowo-burzącymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiając z niej nawet większego kawałka gliny. Niedługo później KHAD rozstrzelał swego konfidenta, okazało się bowiem,że oskarżał fałszywie, mając z mieszkańcami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak zaś na zastawę tak naprawdę był dziełem niezależnego chwilowo od nikogo pułkownika Munawara Rafi Hafiza, bazującego niekiedy w kiszłaku Szindzaraj. Ponieważ jednak tymczasem namnożyło się już całkiem nowych iświeżych ataków na posterunki i w kancelariach panował nieopisany bajzel, logistyka zawiodła i kiszłaku Szindzaraj zapomniano zbombardować. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuciły bomby na będącą całkiem ni pri czom i pokojowo usposobioną wioskę Mirab Chel. I przemieszały ją z ziemią. Dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. Destrukcji uległy nawet okoliczne urwiska skalne i płaskorzeźby na nich, pamiętające Seleucydów.
    Tymczasem Paweł Lewart wyszedł ze szpitala.
    A mieszkańcy wiosek, jak zwykle, spędzili do kupy rozpierzchnięte barany. Jak zwykle,
    Pogrzebali zabitych krewnych i znajomych. I – jak zwykle – wzięli się za odbudowę.


  6. bogos a co ma odwaga do nie naszej wojny co zastanow sie co piszesz


  7. Witam wiem co miał autor na myśli i ja miałem para ataków na bazę najarani zabuchani ale 1as trwał atak 2godz i było ich trochę VIIzmiana Warrior pozdro dla VIIIsmej zawitam na 9ta wiec przypomnę o sobie w moquze


  8. Mam nadzieje że wszystkie suszaki biorące udział w ataku są już szczęśliwe u allacha – pozdrawiam VII zmiana.


  9. Nie popadajmy w paranoję, autor chce jak najbardziej oddać afgańską atmosferę PKW(za co chyba należy się pochwała, niż nagana) /// [akd]

    Nie każdy może pochwalać bytowanie PKW w Afganistanie, ale cóż. Jest i na razie trzeba raczej wspomagać żołnierzy, niż ich “dobijać po cichaczu”.