Uwaga na oszustów!
Zapewne zastanawiacie się, jaki ów tytuł ma związek z Afganistanem – otóż ma. Z problemem, o którym piszę, zwracano się już do mnie kilkakrotnie – z przekonaniem, że znam na tyle realia afgańskiej misji, iż będą w stanie pomóc. Owe kobiece listy wyglądały podobnie, jak ten cytowany, sprzed kilkunastu dni.
„(…) Mam prośbę. Chciałabym wyjaśnić pewną sprawę, która nie daje mi spokoju. Mam nadzieję, że będziesz w stanie odpowiedzieć mi na pytanie. Czy żołnierze przebywający na misji w Kabulu mogą się ubiegać o urlop i jak to wygląda? Powiem wprost – poznałam faceta, który jest – jak twierdzi – żołnierzem amerykańskim na misji w Kabulu. Po dość długim okresie rozmów, e-maili i innych spotkań internetowych poprosił mnie, żebym wystąpiła z prośbą do wojska o urlop dla niego. Po wysłaniu takiego pisma dostałam odpowiedz (były to nieudolnie podrobione „dokumenty” Departamentu Obrony i 1. Dywizji Pancernej US Army – dop. MO), że aby mógł wyjechać, trzeba wpłacić kaucję zwrotną w wysokości 1250$ za pośrednictwem Western Union. Jest to dla mnie bardzo dziwne, tym bardziej, że przekaz miałby pójść na jakąś osobę w Afryce. Szukałam już wszędzie informacji, ale nic nie znalazłam. Byłabym wdzięczna, gdybyś pomógł mi wyjaśnić moje wątpliwości. (…)”
Początkowo wydawało mi się, że chodzi o pojedyncze przypadki. Odpowiadałem więc zgodnie z najlepszą wiedzą, że amerykańscy wojskowi jadą do Afganistanu na roczne tury, w trakcie których przysługuje im – w połowie – 2-tygodniowy urlop. Że nikt, poza samym żołnierzem, nie ma prawa o niego wnioskować. I przede wszystkim – że nie wiąże się to z żadnymi opłatami. Gdy po raz kolejny otrzymałem podobny list, postanowiłem poprosić o pomoc majora Rafała Stachowskiego, oficera rekrutacyjnego armii amerykańskiej. Jego odpowiedź nie pozostawia żadnych wątpliwości.
- To oszustwo, bardzo popularne zresztą – mówi Stachowski. – Sam znam trzy Polki, które kontaktowały się z kawalerami z armii USA, służącymi w Afganistanie czy Iraku. I ci, po rozkochaniu w sobie kobiet, potrzebowali od nich pieniędzy na urlop.
- Jeden taki kochaś skontaktował się nawet z moją żoną – uśmiecha się major, lecz po chwili dodaje już zupełnie poważnie. – Oczywiście, jego wszystkie wzmianki o departamentach obrony dla laika brzmiały bardzo oficjalnie…
- Trzęsie mnie, jak o tym czytam – przyznaje Stachowski. – Większość takich oszustów działa i pochodzi z Nigerii. Sam od 3 tygodni prowadzę konwersację emaliową z Nigeryjczykiem, który próbuje mnie namówić na wysłanie 2000 euro. Ja oczywiście zwlekam z zapłatą, i dzisiaj „mój Nigeryjczyk” zagroził mi policją.
Gra, którą z naciągaczem prowadzi Stachowski, nie ma związku z „oszustwem na żołnierza” (w tym przypadku chodzi o próbę wyłudzenia pieniędzy przy okazji transakcji kupna/sprzedaży motocyklu). Dobrze jednak ilustruje podstawowy mechanizm oszustwa. Wyłudzający nie działają pod własnym nazwiskiem, udając, że są kimś innym – tworzą sobie całkowicie alternatywne tożsamości, na przykład na Facebooku. „Bohater” cytowanego listu występuje tam jako biały mężczyzną, mieszkający w Atlantic City, absolwent uniwersytetu w Norwich. No i oficer (tymczasem w „dokumentach” przesłanych czytelniczce blogu mowa jest o sierżancie) armii Stanów Zjednoczonych. Właściciele takich profilów mają zwykle niewielu znajomych, co charakterystyczne – posiadających równie lakoniczne profile jak oni.
Skąd oszuści biorą zdjęcia, którymi budują swoją tożsamość? Zapewne kradną. Kilka miesięcy temu korespondowałem z chłopakiem, któremu wydawało się, że ma dziewczynę w Ghazni – oczywiście poznaną w internecie. „Wybranka” wysyłała mu różne zdjęcia – raz była na nich w mundurze polskim, raz w amerykańskim; zawsze nie sposób było dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Kilka zdjęć znałem i miałem pewność, że nie powstały w Ghazni, ba – w Afganistanie. I choć wtedy nie chodziło o wyłudzenie, zdałem sobie sprawę, jak łatwo dziś – przy takim bogactwie rozmaitych materiałów – stworzyć sobie alternatywne ego. I jak trudno – wobec natłoku zdjęć, filmików i informacji – zdemaskować oszustwo.
Potraktujcie więc ów wpis jako przestrogę.
Czy się stoi, czy się leży…
Początkowo pan pułkownik wydawał się nam zabawnym gościem. Sypał anegdotami, opowiadał sprośne, koszarowe dowcipy. Nagle jednak jego uwaga skupiła się na gunnerze, siedzącym w wieżyczce jadącego za nami honkera. Pan pułkownik, typowy urzędnik w mundurze, zaczął nas przekonywać, że w porównaniu z takim gunnerem, to on jest dużo bardziej pożytecznym wojskowym. Bo poza tym, że umie strzelać – czego łaskawie nie odmówił obrabianemu przez siebie strzelcowi – to jeszcze potrafi myśleć…
Spojrzałem na Krzyśka, fotoreportera, i było jasne, że czujemy to samo. A już niebawem mogliśmy triumfować, gdy nasz konwój wjechał w ciasną, miejską zabudowę (bodajże Al-Hamzy). Wtedy bowiem nasz szanowny pan pułkownik skulił się na podłodze paki, wystawiając ponad burtę honkera jedynie rękę uzbrojoną w aparat.
Ileż złośliwej satysfakcji przyniosło nam zasłanianie mu obiektywu…
Pułkownik ani pisnął – leżał u naszych stóp i dalej próbował na oślep strzelać fotki. Podniósł się dopiero, gdy wyjechaliśmy za miasto – i patrzył na nas nienawistnym wzrokiem. Nie mogłem się powstrzymać, słowo daję. „To jak to z tym gunnerem było?” – zapytałem.
* * *
Kilka dni temu w „Rzeczpospolitej” ukazał się tekst, demaskujący obrzydliwe praktyki sztabowców z Afganistanu, którzy, by zarobić więcej pieniędzy, przypisywali sobie fikcyjne wyjazdy z bazy. Sprawą zajęła się wojskowa prokuratura, a oszuści przyznali się do winy, oddając wyłudzone dodatki.
W cytowanym tekście pojawiło się stwierdzenie, że tego rodzaju praktyki są tajemnicą poliszynela misji zagranicznych naszej armii. I że celują w nich sztabowcy.
Cóż, nie bez powodu przywołałem historię z Iraku. „Mój” pułkownik był przynajmniej na tyle uczciwy, że wyjechał na prawdziwy patrol. W tym samym czasie na miano patrolu zasługiwał wyjazd do koszar 8. Dywizji armii irackiej, stacjonującej 2 km od Camp Echo w Diwaniji. Ten dystans można było pokonać pieszo, a jedynym zagrożeniem były przypadkowe rakiety i pociski, które równie dobrze mogły spaść na teren naszej bazy.
Bohaterowie publikacji „Rzepy” poszli jeszcze dalej – nie wystawili z bazy nawet nogi. Opisując sprawę wyłudzeń gazeta skupiła się na żołnierzach właśnie zakończonej, V zmiany polskiego kontyngentu w Afganistanie. Jednak z moich informacji wynika, że podobne praktyki miały miejsce również podczas poprzedniej, IV zmiany.
- Za każdy wyjazd należy się 50 pln, a dodatkowo za 3 pierwsze (w danym miesiącu – dop. MO) po 250 pln. Całość to tzw.: minimaks. Więc jak widzisz, warto jest wyjechać chociaż 3 razy. I tak pewni panowie ze sztabu, elementów logistycznych, pozostałych grup (którzy nie mają możliwości i nie jest konieczne, aby wyjeżdżali), dopisują się na listy wyjazdowe i dorabiają, niekoniecznie wyjeżdżając poza bazę – twierdził, oburzony praktykami swoich kolegów, służący wówczas w Afganistanie oficer.
Kontaktowaliśmy się jakiś czas temu; fakt, iż dziś w identycznej sprawie toczy się śledztwo, rzuca na jego słowa zupełnie inne światło.
* * *
Co na to zwykli żołnierze? Gdy jeszcze w Afganistanie rozmawiałem z nimi o minimaksach dla sztabowców, nazywali rzecz po imieniu: zwyczajne skurwysyństwo. Zwłaszcza w odniesieniu do nich, którzy nie jeżdżą na patrole na niby.
Ale też zastrzegali, bym w oparciu o to, nie wyrabiał sobie opinii na temat stacjonujących w Afganistanie żołnierzy.
Bez obaw panowie – szwindle garstki nie zmienią mojego nastawienia.
PS. Jeszcze o minimaksach – na fotoblogu Damiana Kramskiego. Wszystko w kwestii tajemnicy poliszynela…